Pierwotnie opublikowano w grudniu 2017
Rok 2018 jeszcze się nie rozpoczął, a już zapowiada się niezwykle interesująco, jeśli chodzi o koncerty w naszym kraju. Warto rozpocząć go z dobrym nastawieniem – a o to, by nie brakowało go miłośnikom ciężkich brzmień u progu kolejnych dwunastu miesięcy, już od pięciu lat dbają organizatorzy bydgoskiego Metalowego Zakończenia Roku. Piąta edycja imprezy, związana z obchodami XX-lecia gospodarzy – zespołu Chainsaw – zgromadziła nie tylko publiczność z różnych stron kraju, ale i także ciekawy skład, w tym od około dekady nieobecne w Bydgoszczy CETI.
Na kilka godzin przed rozpoczęciem się tegorocznego Metalowego Zakończenia Roku warto było pojawić się z dyktafonem w ręku w siedzibie sztabowej organizatorów imprezy, na którą tym razem obrano Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy. Mimo zamieszania związanego z próbami i trwającymi przygotowaniami do wieczornych koncertów, była to znakomita okazja do rozmowy, na którą czas znalazł wokalista CETI i zarazem jeden z najważniejszych muzyków sceny metalowej w naszym kraju. W rozmowie tej nie zabrakło zarówno licznych podsumowań i wspomnień z ostatnich dwunastu miesięcy, planów na przyszłość, jak i wielu różnorodnych spostrzeżeń. O dwudziestym ósmym roku w działalności CETI, Metalmanii wczoraj i dziś, koncertowych hologramach, internetowych hejterach i (nad)używaniu technologii przez współczesną publiczność – o tym wszystkim opowiada Grzegorz Kupczyk.
Dziś wieczorem bierzecie udział w bydgoskim Metalowym Zakończeniu Roku na zaproszenie zespołu Chainsaw. Czy oprócz gospodarzy znacie się osobiście jeszcze z którymś z występujących zespołów, czy znacie ich twórczość?
Grzegorz Kupczyk: Nie wiem, jak koledzy w zespole, ale przyznam szczerze, że ja niespecjalnie. Materię znam, bo gdzieś graliśmy razem… None oczywiście znam, Exlibris też kojarzę… jak tak po kolei wymieniam nazwy, to każdą gdzieś słyszałem… Ale szczerze, nie wsłuchuję się specjalnie w polskie zespoły i aż tak namiętnie rynku polskiego nie śledzę – chyba, że dostanę płytę do audycji czy ktoś mi coś przyśle… Wiem, że [występujący na MZR – przyp. aut.] są dobrymi zespołami, ale gdyby ktoś poprosił mnie o jakąś szczegółową opinię czy analizę, nie podjąłbym się.
Mijający rok przyniósł kilka występów CETI w podobnej formule – festiwalowej, gromadzącej zróżnicowaną i liczną publiczność, ale niekoniecznie składającej się z Waszych zagorzałych fanów, co nawet dla tak doświadczonego zespołu bywa czasem wyzwaniem. Czy wolicie takie właśnie wyzwania, czy znajome twarze pod sceną i intymną, klubową atmosferę?
Grzegorz Kupczyk: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale myślę, że każdy koncert – każdy rodzaj koncertu – ma swój smak, czy wręcz smaczek. Oczywiście, imprezy festiwalowe są o tyle dobre, że jest spęd ludzi i praktycznie za jednym zamachem, od razu promujesz kapelę… ale mniejsze, klubowe imprezy mają z kolei to do siebie, że jesteś bliżej tej publiczności… robi się bardziej „prywatkowo” (śmiech), bardziej prywatnie… Przyznam też szczerze, że chociaż nie ma dla mnie specjalnej różnicy, to na pewno gdzieś tam w głębi duszy leży jednak granie tych naprawdę dużych imprez. Ale to wiadomo – łechce to trochę naszą próżność, czujemy się jak wielkie gwiazdy festiwalowe i to jest niesamowite.
Skoro o festiwalach mowa – w pierwszej połowie 2017 roku CETI zagrało na reaktywowanej po latach Metalmanii. Jak wspominasz ten występ, jego atmosferę? Czy choć w części przypominała tę z kultowych, pierwszych edycji festiwalu?
Grzegorz Kupczyk: Wiesz, to były zupełnie inne czasy, więc trudno to porównywać. Tegoroczna Metalmania na pewno była troszkę inna – nie chcę powiedzieć, że skromniejsza, bo rozmach był, ale… Gdy reaktywuje się coś takiego, to potrzebuje rozpędu i stąd też pierwsza po latach Metalmania zgromadziła mniej ludzi, niż przed laty… z drugiej strony wiemy, jaka jest sytuacja. Ubolewałem natomiast trochę, jeśli chodzi o małą scenę [podczas tegorocznej Metalmanii – przyp. aut.] – przed nią był słup schodów, co przeszkadzało. Mimo tego ludzie przyjęli nas kapitalnie i przyszli na nasz koncert w ogromnej ilości. Troszkę mnie śmieszyło potem, kiedy ktoś na jakimś portalu napisał, że na CETI była garstka ludzi. Trzeba być osłem do n-tej potęgi, żeby coś takiego powiedzieć – na coś takiego pokazuje się zdjęcia i wiadomo, że prawda zaraz wyjdzie na wierzch. Tak samo jest w drugą stronę – mówienie, że było mega, że był tak zwany „kolejny miażdżący sukces”, jak to niektórzy moi koledzy zawsze mówili (śmiech), podczas gdy tak naprawdę wiadomo po zdjęciach, ile tych ludzi było… To i w tę stronę zadziała tak samo. Natomiast ja tę Metalmanię wspominam bardzo fajnie, byliśmy na niej bardzo dobrze potraktowani przez naszą macierzystą wytwórnię, czyli Metal Mind – świetni ludzie, świetni pracownicy, więc czuję się tam dobrze… Ktoś napisał, że ja na Metalmanii czuję się jak ryba w wodzie i jest trochę w tym prawdy – jednak parę tych Metalmanii zaliczyłem. Zobaczymy, jak wypadnie kolejna Metalmania – my w przyszłym roku na Metalmanii nie gramy, zresztą byłoby to chyba trochę niepolityczne… Poczekamy, niech to się ładnie rozkręci. Może w następnym roku…
Jak sam zauważyłeś, czasy się zmieniły. Na pierwszej Metalmanii w 1986 roku nie było z pewnością relacji na żywo na Facebooku, dziesiątek rozmazanych zdjęć występujących robionych komórkami i kręcenia filmików. Coraz więcej artystów sprzeciwia się używaniu telefonów w trakcie ich koncertów, nagrywaniu ich występów czy robieniu nieprofesjonalnych zdjęć. A jakie jest Twoje zdanie na ten temat?
Grzegorz Kupczyk: Wszystkie te transmisje na żywo, filmiki i zdjęcia mi osobiście nie przeszkadzają… dlatego, że ja się nie mam czego bać. Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że wszystkie te ekstra produkcje koncertowe, DVD i tak dalej, często są poprawiane czy wręcz naprawiane w studiu. Przychodzi wokalista, zaśpiewa, zafałszuje… mi się też przecież czasem zdarzy, że gdzieś źle podeprę ten głos i on mi troszkę ucieknie, że gdzieś gitarzysta się sypnie czy coś innego się wydarzy – ale to jest granie na żywo. I jeżeli zespół się myli zbyt często, to ma wtedy podstawy, żeby się bać. A przekonaliśmy się już niejednokrotnie, że nawet tak zwane megagwiazdy z Zachodu sfilmowane profesjonalnie to reakcja typu „wow”, a sfilmowane telefonem budzą reakcję typu „to niemożliwe, to chyba jakaś pomyłka” (śmiech). Jednej rzeczy jestem natomiast przeciwny, chociaż jedno w tym wypadku wyklucza drugie. Rzeczywiście zakazałbym używania telefonów komórkowych podczas koncertów, bo mam wrażenie, że ludzie przychodzą filmować, a nie oglądać koncert. Stoją z tymi „świetlikami” i trzymają to w łapach zamiast się bawić… Rozumiem – sfilmować jeden utwór, żeby pokazać jak było, albo dla siebie… może nawet na tego zasranego fejsa. Ale jeden – a nie, że gość stoi półtorej godziny cały czas z tym świetlikiem w łapie. To jest idiotyczne i temu byłbym przeciwny. Jeśli chodzi o artystów i robienie zdjęć – do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego wielu jest temu przeciwnych, skoro i tak żaden z widzów nie zrobi tak dobrych zdjęć, jak zawodowy fotograf z profesjonalnym sprzętem. To jest trochę takie szpanowanie. Jeżeli więc chodzi o jakieś tam pstrykanie telefonami, to ogólnie nie mam nic przeciwko temu, natomiast jestem przeciwny bawieniu się w filmowanie koncertu zamiast zabawy na koncercie.
Dzisiejszym występem na Metalowym Zakończeniu Roku w Bydgoszczy zamykacie tegoroczny sezon koncertowy. Patrząc wstecz, jak podsumowalibyście The Snakes Are Back In Town Tour? Czy rok 2017 był dla Was udany?
Grzegorz Kupczyk: Powiem Ci, że jestem zachwycony. Zaczęliśmy rok bardzo dobrze – w Zamku w Poznaniu. Mamy bardzo fajną scenografię, którą niestety nie zawsze możemy wystawić, ale właśnie w Poznaniu było widać, jak to wygląda. Zespół jest w doskonałej formie, jest bardzo rozbujany i spowodowała to właśnie ta ilość koncertów, jaką w tym roku zagraliśmy. W niektórych miastach zagraliśmy po dwa razy – Poznań, Warszawa, Szczecin, Malbork… a to już ewenement, jeżeli chodzi o dzisiejsze czasy. A na koniec roku przyszło zaproszenie zespołu Chainsaw – bardzo sympatyczne, zwłaszcza, że zawsze chciałem, żebyśmy zagrali pod rząd koncert wigilijny i noworoczny. Nigdy nam się to nie udawało, aż do teraz. 16 grudnia zagraliśmy na zaproszenie zespołu Gomor. Nie tylko powtórzyliśmy Poznań, ale też ten koncert był bardzo sympatyczny, bardzo – jak ja to określiłem – „prywatkowy”… Zebrało się towarzystwo, zrobiliśmy fajne show. Dzisiaj z kolei koncert, który możemy nazwać sylwestrowym… A w nowym roku startujemy już dziesiątego lutego. Ogólnie 2017 to bardzo dobry rok i okres bardzo dobrych recenzji za płytę „Snakes Of Eden” – powtórka z rozrywki, jeśli chodzi o porównanie z „Brutusem” [płyta „Brutus Syndrome” z 2014r. – przyp. aut.]. To też okres reedycji poprzednich płyt, bo nagle okazało się, że zespół wzbudza spore zainteresowanie, dużo wyjazdów zagranicznych… Było naprawdę kapitalnie i kto wie, czy to nie był jeden z najlepszych lat w historii zespołu CETI. Lat – albo ro(c)ków (śmiech).
Całkiem niedawno, bo 9 grudnia, wspólnie ze Scream Maker poprzedziliście koncert Dio Returns – wyjątkowy, ale i od początku dosyć kontrowersyjny nawet w opinii najbardziej zagorzałych fanów. Jakie są Wasze wrażenia z tego występu?
Grzegorz Kupczyk: Od razu powiem to, co zawsze powtarzam – moje zdanie jest moim i nie należy się z nim identyfikować… ale byłem dosłownie dwa tygodnie wcześniej w kinie na koncercie Black Sabbath i dla mnie jest to dokładnie to samo [co występ Dio Returns – przyp. aut]. Jeżeli przychodzi masa ludzi i wychodzą zachwyceni brzmieniem i całą resztą, to nie widzę problemu, by przyszli na koncert, gdzie grają żywi muzycy. To, co się w czasie tego koncertu pokazuje, należy traktować jako ciekawostkę – tylko i wyłącznie. Można potem się zastanawiać, jak to brzmiało i tak dalej… ale to tylko ciekawostka. Na to ludzie głównie przyszli, ale tego należało się spodziewać. Ja niestety nie miałem okazji oglądać Dio na żywo, a koncert Dio Returns nie wywarł na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia – ale stałem i oglądałem, bo byłem po prostu ciekawy i tyle. Hologram to Gwiezdne Wojny na scenie rockowej (śmiech) i tak należy do tego podejść.
A zatem, będąc wieloletnim fanem Ronniego Jamesa Dio, nie miałeś obiekcji czy wątpliwości co do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu?
Grzegorz Kupczyk: Nie. Miałbym obiekcje, gdyby to był koncert, powiedzmy, ABBY. Ci muzycy żyją, siedzą sobie gdzieś w domach i jest wielkie udawanie. Tutaj jest inaczej. Ktoś zmarł, wymyślono jakiś bajer, ktoś na tym zarobi – zwłaszcza, że z tego, co wiem, ta trasa cieszy się dość dużym powodzeniem także na Zachodzie… Znaleźli jakiś sposób, wymyślili coś, kogoś na to stać, a ludzie ostatecznie przyszli na te koncerty i bawili się doskonale.
Wspomniałeś zespół ABBA, który faktycznie niedługo ruszy w trasę w formie hologramów. W trasę śladem Dio ruszą również hologramy Franka Zappy i Roya Orbisona. Również muzycy Metalliki wypowiedzieli się pozytywnie co do idei hologramów, zaznaczając, że biorą pod uwagę podobną trasę z ich repertuarem za kilka lat. Czy taka jest przyszłość muzyki?
Grzegorz Kupczyk: Myślę, że nie. Kontakt z żywym artystą to jest jednak zupełnie coś innego. To tak samo, jakbyśmy włączyli sobie fajny koncert z DVD w chałupie – będziemy tego słuchać, oglądać, zachwycać się, jakie to jest niesamowite… A prawda jest taka, że potem idziemy na koncert i – przepraszam za swobodne wypowiadanie się – jesteśmy po prostu zesrani, bo widzimy i słyszymy zupełnie coś innego. To wszystko są ciekawostki, to fajne rzeczy… Sam byłem w kinie na tamtym jedynym koncercie reaktywowanego Led Zeppelin [wyświetlany w 2012 roku w sieci kin Multikino koncert zespołu w składzie Robert Plant, Jimmy Page, John Paul Jones i Jason Bonham, zarejestrowany w 2007 roku w londyńskiej O2 Arena – przyp. aut]. Byłem zachwycony, ale nigdy nie odda mi to bezpośredniego kontaktu z Plantem czy z Page’em na żywo. Nie ma siły.
Skoro mowa o reakcjach internautów na różne poczynania artystów – dzisiaj każdy twórca i każda osoba publiczna musi liczyć się z przejawami tzw. hejtu. Czy sądzisz, że hejt to konsekwencja współczesności, czy też istniał on w mniejszym lub większym stopniu zawsze?
Grzegorz Kupczyk: Stanowczo istniał od zawsze. W przeszłości nieraz się zdarzyło, że byliśmy z Turbo szykanowani. Pamiętam taką sytuację, gdy przyjechaliśmy z Turbo do Opola – do miasta TSA – a przed wejściem do domu kultury na bruku było farbą napisane „Turbo spierdalać”. Takie rzeczy się działy, tyle tylko, że teraz jest Internet – wentyl… Przy czym hejterzy hejtują zawsze i wszędzie, nazywają siebie nawet zawodowymi hejterami, a i tak nie zdają sobie sprawy z jednej rzeczy: są jak szczepionka. Coraz częściej są wyłączani, ignorowani, a czasem ich hejty powodują na przykład, że ludzie zaczynają się interesować danym artystą. Ostatnio zaobserwowałem, że gdzieś tam ktoś próbował mnie hejtować – i było to jakieś dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób… W Polsce jest kilkadziesiąt milionów ludzi, publiczność przychodzi na moje koncerty, więc mogą mnie tak naprawdę pogilać (śmiech). To zupełnie nie ma znaczenia. Ci hejterzy to są najczęściej ludzie, którzy wszystko lepiej wiedzą – tak powinny brzmieć bębny, a tak powinna brzmieć gitara… Tyle, że w życiu pewnie nawet gitary w ręku nie mieli. Ktoś ocenia Edytę Górniak – oczywiście, można różne rzeczy o Edycie powiedzieć, ale głos ma wspaniały; ktoś ocenia Marylę Rodowicz… To jest po prostu chore. Nie chcesz – nie oglądasz, nie chcesz – nie słuchasz… A najbardziej mnie wkurza tekst „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”. Odpowiadam zawsze – „Pogadamy o tym, jak będziesz miał sześćdziesiąt pięć lat, przejdziesz na emeryturę i Twój wnuk czy syn powie Ci, że powinieneś dać sobie spokój z pewnymi rzeczami”. To jest zwyczajne pieprzenie, bo wszyscy powinni sobie zdawać doskonale sprawę z tego, że bez takich ludzi jak Plant, Gąssowski, Kozakiewicz, Niemen, Skrzek, et cetera… czy nawet Kupczyk, Turbo czy CETI nie byłoby współczesnej sceny rockowej. Kiedyś ktoś napisał – chyba po Metalmanii – że takie „sparciałe” zespoły powinny zejść ze sceny. Odpisałem „Słuchaj, te >>sparciałe<< zespoły otwierają Wam furtki, bo gdyby one nie istniały – młode zespoły już dawno przestałyby grać”. To nie działa na odwrót. To młodzi podpinają się pod nas i chcą grać z nami, a nie na odwrót. To nie ja dzwonię do zespołu X z prośbą, czy możemy razem zagrać, tylko oni do mnie.
Mówi się o coraz częstszym uznawaniu hejtu za przestępstwo ścigane prawem karnym. Czy uważasz, że hejterzy powinni być zwalczani, czy raczej ignorowani?
Grzegorz Kupczyk: To zależy. Takie głupawe hejty rzeczywiście powinno się ignorować, bo to są po prostu idioci – najczęściej niespełnieni ludzie, niespełnieni muzycy, artyści… Natomiast są takie hejty, które się stanowczo powinno ścigać. Treści wzbudzające nienawiść, zagrażające zdrowiu, życiu… To nie powinno mieć miejsca, powinno natychmiast być ścigane – tak samo jak te filmiki pokazujące mordowanie zwierząt… To powinno być natychmiast usuwane – adres, ID, jeb, koniec, kibel. Natychmiast. Bez sądu i innych pierdół, bo to szerzenie nienawiści i tu nie ma dyskusji. Takie rzeczy powinny być ścigane. Natomiast inne rzeczy rzeczywiście trzeba ignorować – ewentualnie jeżeli ktoś stwierdzi, że uderza to w jego tożsamość czy dobre imię, to trzeba sprawę zgłosić, zablokować gościa i wszystko. Tak to powinno wyglądać.
2017 to także rok, w którym w koncertowych setlistach CETI pojawiły się nieoczekiwanie utwory Turbo – „Dorosłe dzieci” i „Już nie z Tobą”. Przez ostatnie lata raczej odżegnywałeś się od tego typu zapożyczeń na koncertach CETI, skąd więc taka zmiana?
Grzegorz Kupczyk: Wbrew pozorom, to zespół Turbo dał mi taką możliwość. Po tej rzekomo słynnej trasie [chodzi o jubileuszową trasę koncertową z okazji 30-lecia wydania albumu „Kawaleria Szatana”, którą zespół Turbo odbył na przestrzeni 2016 roku – przyp. aut.] nastąpił zalew – dosłownie zalew i tu nie kłamię – postów i maili do mnie, do fanklubu i do zespołu CETI. Wszystkie z prośbą, żeby włączyć do repertuaru CETI te utwory, bo zdaniem słuchaczy w obecnych wersjach są one trochę mniej strawne. Przyznam się szczerze, że – tak jak mówisz – odżegnywałem się od tego i długo nie chciałem tego zrobić, ale przekonał mnie Tomek Targosz. Powiedział „Grzegorz, to jest Twoja przeszłość, jak Dio, jak Coverdale’a i nie ma się czego wstydzić!” Po dość burzliwej naradzie wprowadziliśmy te dwa utwory do repertuaru, ale muszę Ci powiedzieć, że od nowego roku wprowadzimy do niego jeszcze więcej innych utworów Turbo – będzie na pewno ciekawie.
2017 rok jest dla Twoich fanów rokiem jubileuszy. Choć nie świętowałeś tego w żaden specjalny sposób, to właśnie w tym roku minęło trzydzieści pięć lat od ukazania się „Dorosłych dzieci”. Przez te trzydzieści pięć lat dałeś się poznać jako niezwykle wszechstronny wokalista, odnajdujący się w niemal każdym gatunku muzycznym. Jak sądzisz, w czym tkwi sekret tej wszechstronności?
Grzegorz Kupczyk: Wydaje mi się, że to leży bardzo, bardzo głęboko w mojej młodości. Jako dziecko nie miałem takiej możliwości wsłuchiwania się w rocka, jakie są teraz. Wychowywałem się na przeróżnych piosenkarzach: Januszu Gniatkowskim, Irenie Santor, Sławie Przybylskiej, Jerzym Połomskim. Potem dopiero zaczęły wchodzić jakieś głośniejsze brzmienia, potem Shadowsi, gitarowe granie, potem Beatlesi i tak dalej, i tak dalej… Ja siłą rzeczy przesiąkałem tym wszystkim i dlatego potrafię zaśpiewać funky, potrafię zaśpiewać bluesa, potrafię zaśpiewać jazz, zaśpiewam rocka, a jak trzeba będzie, to nawet zarapuję – bo i takie nagrania są, i takie piosenki robiłem kiedyś do filmów amerykańskich, angielskich… Robiłem też choćby Rolling Stonesów do Teatru Telewizji – „Usta Micka Jaggera”… i to jest chyba z tym właśnie związane. Oczywiście, też przeszedłem etap udawania kogoś – koniecznie chciałem być Plantem, chciałem być Coverdale’em, ale na szczęście się z tego wyleczyłem i bardzo dobrze, bo nigdy nimi nie będę, a oni nigdy nie będą mną (śmiech) Nie zamierzam nikogo ścigać. Była zresztą taka sytuacja po ukazaniu się płyty „Memories”, gdzie ktoś mi gdzieś zarzucał, że nie dogoniłem Planta. A kto powiedział, że ja się z Plantem chciałem ścigać…? Zrobiłem wtedy taką płytę, bo miałem taki kaprys i było mnie na to stać. A że ukazała się na rynku i że do tej pory nikt inny takiej płyty nie zrobił, to jest zupełnie inna bajka.
2017 to także rok 25-lecia „Lamiastraty” CETI. Z tej okazji ukazała się jej reedycja w nowej oprawie graficznej autorstwa Waszego nadwornego grafika, Piotra Szafrańca. Wielokrotnie nazywałeś tę płytę jedną z najlepszych lub najważniejszych w swojej karierze – co zaważyło na takiej opinii ze strony twórcy? Czy Twoja ocena tej płyty zmienia się z perspektywy lat?
Grzegorz Kupczyk: U mnie w ogóle nastąpiło coś takiego, że chociaż lubię słuchać swoich przeszłych płyt – ostatnio przestałem. Może mi przeszło, może już się nasłuchałem, może to ze względu na to, że ostatnie dwie, trzy płyty są tak dobre, że nie ma co sięgać dalej…? Ale „Lamiastrata” ma rzeczywiście jakąś magię. Ona jest niebiesko-seledynowa nie tylko kolorem. Ma w sobie jakąś tajemniczość, baśń, legendę… nie potrafię tego określić, ale od początku, od pierwszych nagrań wzbudzała u ludzi zupełnie niesamowite uczucia. I tak zostało – widzisz, lata mijają, a ta płyta jest cały czas uważana za kultową, zarówno w wersji „mieszanej”, jak i w wersji angielskiej…
Zawsze zastanawiało mnie, jak dokładnie wyglądał proces twórczy w wypadku „Lamiastraty”. Wiadomo, że w powstawanie tekstów zaangażowany był poeta i dziennikarz Marek Zgaiński – czy zatem mamy do czynienia z przekładami tekstów? Czy pierwotnie mieliście zamysł wydania dwóch wersji językowych płyty i stąd dwie wersje językowe takich utworów, jak na przykład „Kapłani kłamstwa”/”Priests of Lie”?
Grzegorz Kupczyk: My z Markiem siedzieliśmy wtedy nad pisaniem razem. Ja mówiłem, o czym utwór ma być, z czym mi się kojarzy i razem robiliśmy te teksty. Nie były to przekłady. Jedynym utworem, który został swobodnie przełożony z angielskiego, była właśnie „Lamiastrata”. Najpierw powstała wersja angielska, a potem usiadłem, zrobiłem sobie przekład tekstu – jeszcze wtedy zbyt dobrze nie znałem angielskiego – poukładałem i tak powstała polska wersja, którą znamy. Co do dwóch wersji językowych płyty, nie. To były czasy bardzo ciężkie, dlatego płyta nie ukazała się na winylu czy na kompakcie. Czasy były takie jak teraz – może minimalnie cięższe – ale porównywalne.
Jako że tytułowa bohaterka utworu „Lamiastrata” była Twoją wizją – na ile zgodne z nią jest dzieło Piotra Szafrańca widoczne na okładce reedycji płyty?
Grzegorz Kupczyk: To wizja Piotra Szafrańca. Pokazał mi ją i ją zaakceptowałem, ale dałem mu wolną rękę – jeżeli jest to płyta w bardzo okrojonym nakładzie, ma to być smaczek, to niech sobie taka będzie.
Dość już o historii, jako że oprócz reedycji „Lamiastraty” kolekcje płytowe fanów CETI wzbogaciło w tym roku wydanie Waszej ostatniej płyty „Snakes Of Eden” na winylu. Czy planujecie również wznowienia innych płyt z dorobku zespołu w tym formacie? Które szczególnie chętnie widziałbyś wznowione na czarnym krążku?
Grzegorz Kupczyk: Tak, były nawet takie rozmowy, ale przedstawiciel firmy, który nam to zaproponował, troszeczkę – że tak powiem – zdupił sprawę (śmiech), więc to się trochę odleży. Nie będziemy naciskać, zobaczymy, jak to będzie wyglądać przy następnej płycie. To są ogromne koszty, więc trzeba bardzo, bardzo rozsądnie do tego podchodzić. Zespół CETI ma w tej chwili pieniądze, jesteśmy zespołem w miarę niezależnym, więc nie chciałbym rozmienić tego na drobne. Na pewno dobrze byłoby wydać na winylu „Lamiastratę”, na pewno też „Brutus Syndrome”. Może jeszcze „Shadow Of The Angel” albo (…)perfecto mundo(…) [oba tytuły wkrótce zostaną wznowione na CD – przyp. aut.]
Wspomniałeś kwestię powstawania następnej płyty. Co można zdradzić słuchaczom na tym etapie prac, jeżeli chodzi o kierunek Waszych działań? W jednym z wywiadów po wydaniu „Snakes Of Eden” wspominałeś, że stęskniłeś się za pisaniem tekstów. Czy oznacza to, że przy nowej płycie są szanse na utwory Twojego autorstwa?
Grzegorz Kupczyk: Raczej kontynuacja tego, co dotychczas – ale myślę, że przechylimy się z powrotem w stronę Brutusa i brzmieniowo będzie chyba nieco ciężej. Co do pisania, powstały już trzy moje teksty, więc jest duże prawdopodobieństwo, że tak z Tomkiem zrobimy albo ja sam zrobię… Jedyne, co się w tej chwili dzieje, to bitwa – jeżeli tak można powiedzieć – dotycząca tego, czy płyta ma być po polsku, czy po angielsku. Myśmy chcieli ją zrobić po polsku, ale nasi wydawcy nie bardzo chcą jej po polsku… Zobaczymy. Na razie robimy muzykę.
Jak kształtują się Wasze plany koncertowe na 2018 rok?
Grzegorz Kupczyk: Zaczynamy granie od dziesiątego lutego, na dużej imprezie w Luboniu koło Poznania, w Sali Widowiskowej LOSIR-u. Potem wyjeżdżamy na tydzień do Anglii, na trzy koncerty do Birmingham, St. Albans i Manchesteru. Po chwili przerwy zagramy między innymi w Krośnie, w Sanoku, w Częstochowie… Większość dat jest jeszcze w fazie ustaleń, ale wiem, że te koncerty się odbędą.
2017 to rok bez premierowego materiału od CETI, ale z pewnością zwróciłeś uwagę na przynajmniej kilka premier jako słuchacz. Które uważasz za szczególnie warte uwagi?
Grzegorz Kupczyk: Z jednej strony nie chciałbym, żeby ktoś sobie pomyślał, że jestem strasznie zakastowany i mnie nic nie interesuje – nieprawda. Ale jestem bardzo wierny swoim ideałom i swojej muzyce. Z premier będzie więc Plant – piękna płyta, nowa Metallica… Ukazało się DVD dokumentujące trasę promującą The Purple Album Whitesnake, co do którego ludzie mieli bardzo mieszane uczucia… Mi się ta płyta podoba. Uważam, że Coverdale zrobił to fajnie, zresztą – jest zawodowcem. Trudno przypomnieć sobie wszystko, ale trochę pieniędzy wydałem na płyty (śmiech).
Za dwa dni będziemy świętować nadejście kolejnego roku. Czego życzyć Wam na nadchodzące dwanaście miesięcy i czego Wy życzycie fanom?
Grzegorz Kupczyk: Nam – nowej płyty, równie udanej, jak dwie czy trzy poprzednie… Zdrowia, bo to jest najważniejsze, a z tym bywa różnie. Dużo dobrej muzyki i może większej otwartości mediów na muzykę rockową. A fanom…? Im życzymy większej otwartości, większej tolerancji, więcej rozsądku i dystansu. To będą rozsądne życzenia (śmiech).