Zespół z Cardiff, jeden z pierwszych heavy metalowych gigantów sceny. Ponad czterdzieści lat owocnej kariery – choć zawsze, całkowicie niezasłużenie, w cieniu Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath… Ogromny wpływ na późniejszą scenę hard rocka i heavy metalu, szczególnie jeśli chodzi o nurt NWOBHM, a nawet o… thrash metal. Epickie “Parents” , liryczne “I Turned To Stone”, otwierający się rewelacyjnym riffem “Breadfan”… Ogromny szacunek dla polskich fanów i odważna decyzja o występie “za żelazną kurtyną” jeszcze w 1982 roku. A przede wszystkim on – głos, brzmienie basu, treści, serce i dusza zespołu. Burke Shelley… Więcej dodawać nie trzeba. Legendarne Budgie 23 kwietnia 2009r. zagrało w bydgoskim klubie muzycznym Estrada w ramach jedenastokoncertowej trasy po naszym kraju. Na tym właśnie koncercie miałam okazję po raz pierwszy zobaczyć Burke’a Shelleya, Steve’a Williamsa oraz gościnnie występującego z zespołem gitarzystę znanego m. in. z Giuffrii i współpracy z Ronnie’m Jamesem Dio – Craiga Goldy’ego.
Cała akcja zaczęła się dużo wcześniej – gdzieś tak w połowie marca – totalnym zdziwieniem na wieść, że Budgie – tak, TO Budgie, to samo, które popełniło ‘Never Turn Your Back On A Friend’ i ‘Bandoliera’, to samo, które mieni się być jedną z legend wszechczasów, to samo, które zawsze chciałam zobaczyć na żywo – gra w moim rodzinnym mieście. Co prawda tytuł “zespołu popularnego jedynie w rodzimej Walii i w Polsce” przylgnął do nich przez ostatnie z grubsza czterdzieści parę lat już chyba na dobre, ale ponowne dotarcie do Bydgoszczy po ostatnim występie u nas zajęło Papugom – bagatela! – dwadzieścia siedem lat. Rok 2009 okazał się jednak dla fanów klasycznego hard rocka rodem z Kujaw wyjątkowo łaskawy. Ustalona data 23 kwietnia i bydgoski klub Estrada wynagrodziły wielbicielom Budgie niemalże trzydzieści lat czytania, a mi pozwoliło nadrobić oczywiste zaległości w metryce. Tak też, po wielu perturbacjach i zawirowaniach, dnia 23 kwietnia około 19: 15 stałam już przed wejściem do klubu, czekając w niemiłosiernie długiej kolejce na zapowiedziane na kwadrans wcześniej otwarcie bram i wpuszczenie do środka.
Na sali koncertowej (zwanej konkretniej “ulicą koncertową” ) tłum był już całkiem spory, zajęłam więc miejsce w mniej więcej czwartym rzędzie od sceny i wsparta o kolumnę zaczęłam wyczekiwać koncertu. Otaczali mnie głównie zbici w grupkę pięćdziesięciolatkowie odziani w koszulki Budgie, Sabbath i Deep Purple, roztrząsający szczegóły lutowego Saxona i zeszłorocznych Maidenów i kilka małżeństw w tym samym wieku. Pomiędzy raczeniem się piwem, zaczęto intensywnie wypatrywać zespołu. Ku zgrozie publiczności, czekanie, spoglądanie na zegarek, od czasu do czasu skandowane ‘Bu-dgie!’ albo nazwisko Shelleya (tudzież rozmaite przekleństwa pod adresem organizacji koncertu) trwały następne niemalże dwie godziny. Teorii spiskowych dotyczących tego, co zatrzymało zespół, przytoczyć niepodobna. Poniekąd sympatyczny akcent wśród ogólnego zniecierpliwienia i narzekań stanowiło dudniące przez głośniki AC/DC.
Równo o 21:07 nastąpił długo oczekiwany moment. Zgasły światła, nastąpiła chwila napięcia, a mi – serce zaczęło walić jak młotem. Ostry rytm perkusji, jakiś ruch na pogrążonej w ciemności scenie, pierwsze akordy… ‘Panzer Division Destroyed’!… BUDGIE!! Wszystko inne – zmęczenie, zniecierpliwienie i nieuchronny syndrom “dnia pokoncertowego” – przestało się liczyć. Następne półtorej godziny z hakiem było dawką absolutnego heavy metalowego szaleństwa. Pomiędzy największe klasyki zespół wplótł kolejne utwory z najnowszego longplaya You’re All Living In Cuckooland – i tak po rewelacyjnie przyjętych przez publiczność “Panzer Division Destroyed” i “Guts” zabrzmiały dźwięki “Dead Man Don’t Talk”, “Melt The Ice Away” i “Justice”, godnej reprezentacji z ostatniego krążka Walijczyków. Łamane polskie “dziękuję” Burke’a Shelleya i dedykacja dla byłego gitarzysty zespołu Johna Thomasa poprzedziło epicki, pełen emocji “I Turned To Stone” – moja ulubiona pieśń Papug i zarazem jeden z najlepszych, przyprawiających o dreszcze momentów koncertu. Wzniosły, balladowy początek i szalony gitarowy finał, w którym szaleństwo publiczności w niczym nie ustępowało temu na scenie. Kolejnym i zarazem akcentem z ostatniej płyty było “Falling” – później Budgie wróciło do najlepszego okresu w działalności, do rewelacyjnej, gromko odśpiewanej przez fanów zgromadzonych pod sceną, niemalże dziesięciominutowej ballady “Parents”. Następujący po niej medley “In For The Kill”, “Crash Course In Brain Surgery” i “Hot As A Docker’s Armpit” znów udowodnił, że ciężkie, potężne brzmienie w połączeniu z odpowiednio wyważoną melodią i pokaźną ilością gitarowych “smaczków” to tajemnica dobrego hard rockowego koncertu. Walijczycy uraczyli nas jeszcze “Nude Disintegrating Parachutist Woman” i “Zoom Club”, by znów zmienić nieco nastrój balladowym wstępem do jednego z najważniejszych utworów “Napoleon Bona Part 1 & 2” i dać niesamowitego czadu w finale. Gdy jednak ucichł “Napoleon” – zespół zebrał manatki, pożegnał się, podziękował polskim fanom za liczne przybycie i udał się za kulisy. Nie na długo jednak – gromko wywoływani, wrócili po chwili odegrać swój największy przebój – “Breadfan”, w którego środek zgrabnie wpleciono “Whiskey River”. Szaleństwo zdawało się nie mieć końca. I choć był to już koniec blisko dwugodzinnego koncertu – nikt nie chciał wierzyć, że “Breadfan” będzie ostatnim, co Papugi zagrają w Estradzie tamtego wieczoru.
Koncert Budgie w bydgoskiej Estradzie był tym, czym powinno być każde heavy metalowe show. Odpowiednia ilość gitarowych, skomplikowanych zagrywek i przyprawiających o dreszcze solówek – Craig Goldy potwierdził klasę, którą znać spod sztandaru Gregga Giuffrii oraz z pokładu Ronniego Jamesa Dio. Steve Williams rewelacyjnie spisywał się za perkusją. Dobór utworów usatysfakcjonował chyba każdego – zachowana została równowaga między nowościami a klasykami, w moim przypadku było to wszystko, co chciałam usłyszeć. Nie zawiodła bydgoska publiczność, nie żałując zdzieranych systematycznie gardeł, headbangingu i koncertowego szaleństwa, rzucając winyle Budgie na scenę i okrzykami i brawami przyjmując każdy kolejny punkt setlisty… Zdecydowanie występ przeżywał jednak najbardziej lider Papug, Burke Shelley – popisy na czterech strunach, ekspresyjny śpiew, wreszcie niegasnąca energia i wspaniały kontakt z publicznością czynią go rewelacyjnym frontmanem godnym rewelacyjnych muzyków towarzyszących mu na scenie. Koncert przeniósł publikę zgromadzoną w bydgoskiej Estradzie w czasie i przestrzeni. Znów zatriumfował stary, klasyczny, oldschoolowy hard rock. Tego nie da się opisać – tam trzeba być, chłonąć każde słowo, każdy akord i headbangować, ile sił. Po prostu Heavy Revolution.