28 grudnia 2015 czas zatrzymał się na moment nie tylko dla fanów Motörhead, do których dotarła wiadomość o niespodziewanym odejściu ich idola. Wieści te były bowiem wstrząsem dla każdego fana muzyki rockowej, niezależnie od osobistych muzycznych preferencji. Odszedł ważny muzyk swojego pokolenia, mający niebagatelny wpływ na kształtowanie się muzyki rockowej i metalowej w późniejszych dekadach. A wraz z nim – jego nietuzinkowa osobowość, która w równie znacznym stopniu, co twórczość, przyczyniła się do jego legendy. W tworzeniu zarówno swojego artystycznego wizerunku, jak i brzmienia nie oglądał się na nic. Nie miał prezencji rockowego bóstwa z plakatu, nie starał się również wypełnić określonej muzycznej niszy czy podpiąć się pod już istniejący nurt. Do swojej twórczości nie dorabiał ideologii, nie bawił się w sceniczny kreacjonizm. To, czemu podporządkował całe swoje życie, ujmował z rozbrajającą prostotą – “We are Motörhead and we play rock’n’roll!…” Wobec Lemmy’ego Kilmistera nie sposób było przejść obojętnie. Jednego z najbardziej wyrazistych i autentycznych muzyków naszych czasów wspomniało już wielu, zarówno tych, którzy znali go osobiście, jak i tych, dla których pozostawał tylko postacią z płyt i plakatów. Również i my, jako redakcja Hard Rock Service, postanowiliśmy podzielić się swoimi refleksjami na temat znaczenia postaci Lemmy’ego dla świata muzyki rockowej i dla nas samych. Do wspomnień na ten sam temat zachęciliśmy także zaprzyjaźnionych z nami polskich muzyków rockowych i metalowych. Was również zachęcamy do chwili refleksji i zapraszamy do lektury.
REDAKCJA HARD ROCK SERVICE:
ALEKSANDRA “TWISTED” MROZOWSKA
Raczej trudno byłoby mnie zaliczyć do grona najzagorzalszych wielbicieli Motörhead. Moje muzyczne gusta przez lata kształtował raczej melodyjny rock, a więc brzmienia z gatunku tych lżejszych. Zamiłowanie do szeroko pojętego heavy metalu i właściwe odkrywanie dorobku Motörhead przyszło nieco później. I znów – nie mogę przyznać, że z zespołem dowodzonym przez Lemmy’ego Kilmistera zawsze było mi muzycznie po drodze.
Mimo tego faktu zawsze będę pamiętała moment, w którym odkryłam bezczelne, brudne, pozbawione upiększeń brzmienie Motörhead. Jest rok 2005 – na kilka miesięcy przed czternastymi urodzinami w moje ręce trafia płyta dołączona do magazynu Teraz Rock. Wśród zawartych na niej premierowych nagrań zespołów, reprezentujących zresztą niemiłosiernie szerokie spektrum gatunkowe, jest także kompozycja zatytułowana “Life’s A Bitch”. Nie miałam pojęcia na temat wykonawcy ani albumu źródłowego, ale już z pierwszym dźwiękiem coś drgnęło – podobnie jak rok wcześniej, kiedy również za pośrednictwem podobnej składanki usłyszałam “One More For The Road” Dio. Mimo śladowej wtedy wiedzy na tematy muzyczne w obu przypadkach wiedziałam, że mam do czynienia z kimś, kto w muzykę przelewa całego siebie. Taki był Ronnie James Dio i taki był także zmarły przed miesiącem Lemmy Kilmister.
Lemmy był ikoną rocka – postacią prawdziwą, bezkompromisową, bardzo wyrazistą. Niewielu muzyków tak mocno odcisnęło się w historii muzyki swoją nietuzinkową osobowością. Niewielu miało także tak rozpoznawalny styl. Kiedy we wrześniu 2015 roku przystępowałam do recenzowania płyty “Bad Magic” dla magazynu Fireworks, już po kilku pierwszych utworach wiedziałam, że nie jest to płyta dobra ani zła – jes po prostu “motórowa”. Wśród często zlewającej się w jedno, wtórnej współczesnej muzyki jeden z jej bohaterów pozostał sobą także na albumie, który okazał się jego ostatnim. RIP Lemmy!
LSDISEASE
Rok 1991, album 1916. To mój pierwszy kontakt z zespołem Motörhead. Dziwna to była płyta jak dla mnie. Blues, hard rock, punk rock, metal, plus dwie kompletnie różne od siebie ballady. Wszystko to wymieszane i wychrząkane przez Lemmy’ego sprawiało wrażenie muzyki dla nikogo. Ale tak naprawdę ten właśnie wokal scalił momentami odległe od siebie style i pozwolił, by koegzystowały na jednym krążku. Bo Lemmy nie potrafił inaczej śpiewać. Nawet niezwykle subtelną balladę 1916 okrasił tą niesamowitą chrypą. Zaśpiewana przez – powiedzmy – Franka Sinatrę nie robiłaby wrażenia, a w ustach Lemmy’ego wypadła co najmniej intrygująco. Ale Lemmy to przede wszystkim rock and roll, zarówno na scenie, jak i w życiu. Z przekąsem mówił, że musiał zająć się taką muzyka, gdyż inaczej wydałby fortunę na dziwki. Cóż, chyba nic lepiej nie oddaje osobowości Lema, jak to ironiczne stwierdzenie. RIP Lemmy.
DAWID “QSTOSZ” ODIJA
To był blitzkrieg – w Wigilię obchodził urodziny, dwa dni później usłyszał diagnozę, a 28 grudnia osierocił cały heavy metal… To najgorsze podsumowanie 2015 roku – zmarł Ian “Lemmy” Kilmister, legendarny lider zespołu Motörhead.
Zamknął nieodwracalnie pewien okres. Nie ma drugiego muzyka równie bezkompromisowego, bezpretensjonalnego i autentycznego. Muzyka Lemmy’ego była prosta, nieskomplikowana, ale po brzegi wypełniona energią i emocjami. Była szczera – i tym właśnie “kupił” serca tak różnych scen ostrej muzyki. Odniesienia do Motörhead widoczne były zarówno w heavy metalu i hard rocku, jak i punk rocku, hardcore punku czy thrash i death metalu.
Wszystkich ujmowała prostota stylu i wierność tej muzyce, co Lemmy zawierał w okrzyku otwierającym koncerty: “We are Motörhead and we play rock and roll!” Gdziekolwiek poszedł, wstrząśnie tym miejscem. Natomiast my, jego spadkobiercy muzyczni i duchowi spadkobiercy – wstrząśnijmy ziemią w Jego imieniu. Słuchajmy Hawkwind, Motörhead i The Head Cat i żyjmy pełnią życia – tak, żeby Lemmy nie musiał się nas wstydzić!
***
GRZEGORZ KUPCZYK (CETI)
Jakoś specjalnie nie byłem fanem Motörhead, jednakże mam kilka płyt, które bardzo mi sie podobały – w tym ostatni album. Muszę także przyznać, że jeden z utworów z repertuaru zespołu TURBO – a mianowicie “Sztuczne oddychanie” jest inspirowany jednym z utworow z płyty Motorów z tamtego okresu. Niestety nie znam tytułow – bo jak już wcześniej wspomniałem, nie żyłem tym zespołem. Z Lemmym to trochę jak z Papieżem… nie do konca zdawaliśmy sobie chyba sprawę, jak wielkiego i znaczącego człowieka mieliśmy wśród swoich idoli. Dopiero po ich odejściu zaczynamy naprawdę rozumieć, że nikt nie jest niestety niezniszczalny. Na szczęście pozostaly koncerty na nośnikach i płyty. Na pewno nie raz z czystej miłości do rocka wrócę do tych pozycji.
TOMASZ TARGOSZ (CETI)
Podobno bogowie umierają, gdy ludzie przestają w nich wierzyć. Przyznać się, który zwątpił w tego jedynego, wyjątkowego i prawdziwego przedstawiciela rock’n’rollowej religii, Lemmy’ego? Nigdy go osobiście nie poznałem, ale uwielbiam go i jego muzykę. Motörhead to fascynującja, prosta i prawdziwie rock’n’rollowa jazda bez trzymanki. We are the road crew, Lemmy!
ANDRZEJ CITOWICZ
“If you think you’re too old to rock n’ roll – then you are”. Lemmy – człowiek, który stał się symbolem nieśmiertelnego hedonizmu, pulsującej muzycznej duszy i wojowniczego serca – odszedł… A razem z nim kolejna epoka, kolejne pokolenie. Tak, wiem- pozostała muzyka, ale w taki dzień jeszcze bardziej rozumiem postawę pana Kilmistera. Człowieka, który żył całym sobą. Człowieka, który przez życie kroczył po prostu szczęśliwy. Dziś wieczorem wychylę za Ciebie wiele szklaneczek whisky, drogi Lemmy. Gdziekolwiek teraz jesteś – graj swojego rock’n’rolla!
MICHAŁ WRONA (SCREAM MAKER)
Odeszła prawdziwa ikona rock and rolla. Niekopiowalny unikat i po prostu utalentowany, naturalny człowiek, który zawsze przywracał właściwy balans w świecie współczesnej muzyki zdominowanej przez pozerów rocka czy metalu, dbających aż do przesady o swój wizerunek sceniczny. Logo Motörhead rysowałem już w drugiej klasie podstawówki na wszystkich zeszytach i prawdziwym zaszczytem było dla nas zagrać z nimi pół roku temu na Torwarze. Moim zdaniem był to z najważniejszych i najbardziej inspirujących zespołów w historii rocka – nawet jeśli nie wszyscy zdają sobie jeszcze z tego sprawę.
JASIEK RADOSZ (SCREAM MAKER)
Co tu dużo mówić – “Overkill”, “Damage Case”, “Be My Baby” i “Ace of Spades” były pierwszymi utworami, jakie grałem, zaczynając przygodę z gitarą basową. Obowiązkowo była oklejona asem pik. Pierwszy raz spotkałem Lemmy’ego w LA w 2012. Rainbow było oczywistym miejscem na mapie turystycznej. Środa wieczór. Do baru wchodzi sobie Lemmy i jak gdyby nigdy nic siada przy swoim ulubionym automacie. Zupełnie jak w filmie! Postawiliśmy mu polską wódkę, stuknęliśmy z nim kielichy i… banan na twarzy nie schodził jeszcze bardzo długo! Z kolei jedno z najważniejszych dla mnie wydarzeń związanych z muzyką miało miejsce 6 lipca 2015 na warszawskim Torwarze. Zagrać ze Scream Maker koncert przed Motörhead, pałętać się po scenie między tymi wszystkimi kultowymi gratami, uścisnąć dłoń Lemmy’ego po koncercie… to już było coś totalnie nie z tego świata! Jedno, co mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem – Lemmy to był cholernie miły gość!
ADRIAN BIGOS (AXE CRAZY)
Myślę że Lemmy był prawdziwym uosobieniem rock’n’rolla – bardzo autentycznym. Nie robił niczego na pokaz, on po prostu taki był. Natomiast muzyka, którą tworzył z Motörhead od początku miała olbrzymi wpływ na rozwój muzyki metalowej. Pierwsze albumy Motörhead inspirowały przecież całe zastępy zespołów nurtu NWOBHM i podłożyły podwaliny pod thrash metal. Muzyka Lemmy’ego i spółki była inspiracją oczywiście także dla Axe Crazy, zwłaszcza te szybsze numery typu Ace Of Spades, Bomber czy Iron Fist. Gdyby nie Lemmy i Motörhead, w metalu nie działoby sie tak dobrze!
ROBSON BIGOS (AXE CRAZY)
Lemmy to była jedna z tych wielkich legend rocka. Dzisiaj już niestety takich nie ma – bohaterowie tacy jak on odchodzą i nie ma ich kto zastąpić… Muzyka, którą tworzył z Motörhead inspirowała przez lata i będzie inspirowała przez kolejne. Nie ma chyba muzyka rockowego, który nie znałby nazwy Motörhead. Na Axe Crazy też oczywiście miała wpływ, uwielbiamy takie szybkie granie – pamiętam jak na pierwszych próbach graliśmy ich “Sex And Death”. Najbardziej żałuję, że nigdy nie byłem na koncercie Motörhead, nie zrobiłem fotki z Lemmym, nie wziąłem autografu… Zawsze myślałem, że jest niezniszczalny i pogra jeszcze dobrych kilka lat, więc będzie ku temu okazja, ale niestety…
PRZEMEK MURZYN (ROADHOG)
Lemmy to właśnie Rock’n’Roll. Ikona. Wychowałem się przy muzyce Motörhead. Ich dynamika zawsze stanowiła dla mnie olbrzymią inspirację. Lemmy stworzył stereotyp niegrzecznej, ostrej, bezwzględnej i łobuzerskiej kapeli z wyrazistym frontmanem. Człowiek konsekwentny, wierny swoim poglądom, fanom i muzyce. Wraz z jego odejściem zakończyła się pewna epoka. To pewne.
MATT IRON (STEELFIRE, HADES)
Nigdy nie byłem wielkim fanem muzyki Motörhead, niemniej jednak śmierć Lemmy’ego głęboko mną wstrząsnęła. Możecie się śmiać, ale naprawdę wierzyłem że gościu jest… wieczny! Lemmy to chodzący rock’n’roll, ostatni prawdziwy “renegat”. Żył jak chciał, w zgodzie z sobą i otoczeniem. Zawsze ujmowała mnie jego niezwykła szczerość oraz to że w głębi duszy był wspaniałym i wrażliwym człowiekiem o szerokich horyzontach muzycznych.. Tak! Wystarczy posłuchać jego innych dokonań, niekoniecznie związanych z Motörhead. Muza głęboko zakorzeniona w bluesie. I wszystko się zgadza – skoro blues to matka heavy metalu, to Lemmy’ego możemy nazwać jego ojcem! Dziękuję za wszystko, Bracie, Jacka z Colą piję za Twoją wieczność!
PRZEMEK NALAZEK (STEELFIRE)
Lemmy był ikoną, symbolem świata rock n’ rolla, o czym świadczą reakcje milionów fanów pogrążonych w smutku. Zawsze uderzała mnie jego prawdziwość, prostota i oddanie się muzyce. Jest jednym z przykładów, które ukazują, że w muzyce liczy się coś więcej, niż tylko technika, chociaż jednocześnie sława nigdy nie uderzyła mu do głowy. Żegnaj legendo!
MICHAŁ PAKULSKI
Lemmy był żywą legendą. Jeden z niewielu ludzi na ziemi, którzy odmienili rock and rolla. Ikona. Każdy album Motörhead to byla miazga, jazda bez trzymanki! Jego śmierć zakończyła pewną epokę. To ogromna strata dla muzyki!
MARCIN RUSNAK (SCARECROW)
Lemmy nie był moim ulubionym basistą. Nie był też moim ulubionym wokalistą. Motörhead, choć zawsze wśród bardzo lubianych i regularnie słuchanych, nigdy nie był moim ulubionym zespołem. Lemmy’emu, gdyby o tym wiedział, kompletnie by to nie przeszkadzało. On nie chciał być nalepszy – chciał po prostu grać rock’n’rolla. I robił to jak nikt inny. Śmierć Lemmy’ego pozostawia pustkę – to banał, ale przeraźliwie prawdziwy. Bo drugiego takiego – nie tylko muzyka, ale przede wszystkim człowieka – jak Lemmy, nie ma, nie było i pewnie nie będzie. Nie znam nikogo, kto mógłby się z nim równać, jeśli idzie o szczerość, bezkompromisowość, wierność swoim ideałom i oddanie własnej wizji. Wierzę, że gdyby każdy z nas miał w sobie trochę więcej z Lemmy’ego, to świat byłby miejscem nie tylko bardziej szalonym, rock’n’rollowym, hałaśliwym i zabawnym, ale zwyczajnie lepszym.
KAMIL WYSOCKI (ATOM HEART)
Lemmy poświęcił życie muzyce w którą wierzył i której zasad nigdy nie naginał, sugerując sie komercyjnym chłamem. Jego płyty to było zawsze szczere, rockowe granie “do przodu”, bez patrzenia za siebie. Nie sposób nie pamiętać jego charakterystycznego brzmienia basu, ktory bylo pełne agresji, dynamiki, ataku – podobnie jak Jego wokal, udowadniający, ze liczy się feeling i szczerość w wyrażaniu siebie. Płyta Bastards będzie zawsze jedną z ulubionych w mojej kolekcji. Wkurza mnie tylko to, ze ukradł mi pomysł na tytuł albumu koncertowego, inspirując się legendarnym Deep Purple – Made in Japan (śmiech). Będzie zył wiecznie dzięki swojej muzie!
KAMIL TURCZYNOWICZ (WÖLFRIDER)
Co tu dużo mówić – z jednej strony pozostanie pustka, bo to koniec pewnej epoki. Z drugiej strony przynajmniej będę mógł za parę lat z dumą powiedzieć: tak kurwa, wychowywałem się na tej muzie, widziałem parę razy tego kolesia na żywo – warto było! Lemmy odwalił kawał solidnej roboty, pamięć o nim zostanie na wieki.
***
Motörhead to as pik i żelazna pięść, to “milusiński” Snaggletooth i heavy metalowy umlaut, to logo, które przez dziesięciolecia młodociani fani pracowicie umieszczali na szkolnych ławkach i okładkach podręczników, a starsi tatuowali na ciele. To dwadzieścia dwa albumy studyjne oraz dekady intensywnych koncertów, utrwalonych na płytach tak legendarnych jak No Sleep ’til Hammersmith. To wpływ wywarty na kolejne pokolenia muzyków i słuchaczy. Motörhead to jednak przede wszystkim Ian “Lemmy” Kilmister. Nic zatem dziwnego, że historia zespołu i jego spiritus movens dobiegły końca dokładnie w tej samej chwili. Nie dziwią także liczne akcje mające na celu upamiętnienie muzyka – m.in. petycja nawołująca do nazwania jego imieniem nowoodkrytego pierwiastka chemicznego, nazwanie po nim drinka łączącego Jacka Danielsa z colą czy też inicjatywa postawienia pomnika Kilmistera w Rainbow Bar & Grill w Los Angeles. Najważniejsze jednak, aby warstewką kurzu nie pokryły się płyty Motörhead i aby o dorobku tej szczególnej formacji i jej nietuzinkowego lidera szybko nie zapomniano. A więc – “on your feet, you feel the beat, it goes straight to your spine – shake your head, you must be dead if it don’t make you fly…”