Schyłek lat 70. -rock 1977, 1978 – był dla KISS wyjątkowo łaskawy; wyprzedane hale i stadiony, czwarta w ciągu czterech lat platyna wraz z wydaniem “Alive II”, wciąż rosnąca popularność… Nie było jeszcze mowy o flirtach z disco i potknięciach pokroju popowego Unmasked czy niezbyt trafionego Music From The Elder, które na początku następnej dekady miały znacząco podkopać pozycję grupy na rynku muzycznym. Jednocześnie zaczęto mówić o narastającym napięciu w obozie KISSów, o kłótniach za kulisami. Czy może być lepszy moment na ukłon w stronę świetnie przemyślanego i komercyjnego chwytu, jakim byłoby wydanie przez któregoś z członków zespołu solowego albumu? Z jednej strony – widomy znak “odcinania się” od kolegów z grupy, z drugiej – krok mogący być odczytanym jako próba załagodzenia konfliktów i uratowania przyszłości składu. A jednak w 1978 roku KISS znów zaskoczyło wszystkich, udowadniając, że muzyczna megalomania i rozmach to ich podstawowe założenia. Album solowy?… 18 września 1978 na rynku amerykańskim ukazują się naraz cztery płyty sygnowane wspólnym szyldem KISS, będące jednak w istocie odrębnymi dziełami solowymi każdego z KISSów; łączyły je dedykacja z tyłu okładki i ujednolicona szata graficzna, dzieliła muzyczna zawartość i charakter każdego z wydawnictw. Peter Criss nagrywa więc album balladowy, utrzymany w klimacie R&B; Gene Simmons – zróżnicowany muzycznie, pełen niespodzianek (jak choćby cover “When You Wish Upon A Star” z filmu “Pinokio”), Ace Frehley trzyma się zaś klasycznego, typowego hard rockowego brzmienia. Najbliższy stylowi KISS jest natomiast oryginalny, nie zawierający żadnych przeróbek materiał zgromadzony i nagrany przez Paula Stanleya. Pierwszy solowy album Starchilda z 1978 r. to kwintesencja tego, co w owym czasie rozumiało się przez muzykę KISS, a zarazem – porcja naprawdę znakomitego hard rocka.
W odróżnieniu od Simmonsa, Paul nie stawia na przyprawiającą o zawrót głowy ilość słynnych nazwisk, ujętych na “liście płac” – podczas gdy u Gene’a udzielają się m. in. Rick Nielsen, Joe Perry, Cher czy Donna Summer, tu mamy tylko Carmine’a Appice’a bębniącego w “Take Me Away (Together As One)” i nieformalnego “piątego KISSa”, czyli Boba Kulicka (którego bratem jest oczywiście zasilający później skład grupy Bruce). Co ważne, Paul brał udział w tworzeniu całości materiału, a większość jego napisał samodzielnie. Zestaw dziewięciu zgromadzonych na płycie piosenek otwiera “Tonight You Belong To Me” – delikatny śpiew Stanleya oraz praca akustycznych gitar we wstępie (kojarząca się z – jakżeby inaczej! – utworami pokroju “Hard Luck Woman”) sugeruje z początku, iż utwór ten to typowa pościelowa ballada. Świetna praca basu i prosty, aczkolwiek znakomicie brzmiący riff przekształcają jednak “Tonight You Belong To Me” w rasowego rockera, który spokojnie mógłby zająć miejsce na którejkolwiek z wcześniejszych płyt KISS lub wydanej rok później “Dynasty” (gdzieś w tle pobrzmiewa już zresztą fascynacja disco). “Move On” trzyma tempo przez cały czas trwania; na wyróżnienie zasługuje tu rytmiczność i dynamizm kawałka oraz świetne riffy go zamykające. Ciekawy jest też patent na dialog głównego wokalu z chórkami – ale czy nie słyszeliśmy już tego wcześniej, chociażby przy okazji takiego “Tommorow And Tonight”?… Trzecia pozycja wydawnictwa to “Ain’t Quite Right” – tu tempo nieco zwalnia, poza pracą gitary utwór jednak nie wyróżnia się niczym szczególnym. Stanowi za to świetny wypełniacz między zadziornym “Move On” a “Wouldn’t You Like To Know Me” – jednym z tych utworów, których melodia swoją bezpretensjonalną chwytliwością wwierca się słuchaczowi w mózg, jednym z tych, które w radiu są murowanymi hitami. Jest to zasadniczo jeden z najlepszych numerów na wydawnictwie – proste zagrywki, ultraprzebojowa melodia, tekst będący typowym wierszykiem z gatunku ‘tongue-in-cheek’. Ot, typowe KISS – chciałoby się powiedzieć… Nieustanna celebracja życia daje się jednak zdławić w kolejnym utworze z płyty – najwybitniejszy i najbardziej ambitny pod względem tak tekstowym, jak i muzycznym, “Take Me Away (Together As One)”, tchnie nostalgią i bólem. Jest w tej piosence coś, co odróżnia ją od zwykłych “pościelówek” czy dotychczasowych ballad KISS pokroju “Beth” czy “Hard Luck Woman”; zapowiada raczej przyszłe lata – podobny dramatyzm i mroczny klimat, słyszalny zwłaszcza w warstwie wokalnej, znajdziemy w późniejszych “I Still Love You” czy “Dreamin'”. Klimat ów na solowej płycie Paula nie trwa jednak za długo – kolejny numer, “It’s Allright”, to znów typowa “stanleyówka”, brzmiąca niemalże bliźniaczo względem “Wouldn’t You Like To Know Me”. Znów przebojowy chórek w refrenie, znów idealnie wyważone są dynamizm, tempo i melodia. Drugą stronę oryginalnego, winylowego wydania płyty otwiera numer siódmy w kolejności – już sam tytuł wskazuje nieomylnie, że “Hold Me, Touch Me (Think of Me When We’re Apart)” będzie balladą. Nie jest to jednak twór, któremu dziesięć lat później przydawać się będzie w recenzjach określnik “power” – głos Stanleya brzmi tu wyjątkowo delikatnie i subtelnie, a praca akustycznych gitar, będąca zresztą jego dziełem – znakomicie oddaje kojący, romantyczny charakter piosenki. Takie ścieżki KISS jako zespół eksplorować będzie później, po zrzuceniu masek – “Take Me Away…” to godny poprzednik “Forever” czy “Everytime I Look At You”. Dalej mamy jeszcze zadziorne “Love In Chains”, stanowiące zgrabny, jakkolwiek nie wyróżniający się specjalnie wypełniacz, i “Goodbye”- udany finisz płyty. Słowa refrenu “…So goodbye, it’s only for now, ’cause I’m comin’ back – I swear it somehow…” pasują tu idealnie. Szczęśliwie dla wszystkich fanów hard rocka – przez następne lata zmian koniunkturalnych na muzycznym rynku oraz zmian personalnych i stylistycznych w obrębie zespołu – ta “obietnica”, złożona w ostatnim numerze solowego wydawnictwa Paula Stanleya, w ustach jego i KISS nie została rzucona na wiatr…
Solowy album Paula Stanleya z 1978 r. to płyta ze wszech miar doskonała, znakomity pomost pomiędzy “Love Gun” z 1977 r., a następczynią w postaci “Dynasty” z 1979 r. Znajduje się tu wszystko, co tak naprawdę stanowi o sile i fenomenie KISS – energia, dynamizm, balansowanie między prostotą zagrywek a komercyjnym szlifem, a ponadto – rasowe hard rockowe brzmienie i świetne linie wokalne. Nie jest trudno znaleźć tu oczywiste odwołania do stylistyki KISS, schematy, które zespół wykorzystywał wcześniej i które w kolejnych dekadach będą stanowić oś “Lick It Up”, “Crazy Nights” czy “Psycho Circus”. W obliczu porcji przebojowego hard rocka, którą stanowi ta płyta, brak oryginalności nie jest jednak wadą – wręcz odwrotnie. Spośród wszystkich solowych nagrań członków KISS wydanych we wrześniu 1978 r. to właśnie Starchild nagrał materiał najbardziej udany – bez eksperymentów, niepotrzebnego udziwniania, szokujących inspiracji. I chociaż można mu zarzucać brak “powiewu świeżości” czy odwagi w podążaniu nowymi ścieżkami – solowy album Paula jak żaden inny z wydanej czwórki przypomina fanom hard rocka od ponad trzydziestu lat, za co tak naprawdę kochają KISS.