O KISS w wersji Anno Domini 2009 nie da się powiedzieć wiele więcej, niźli to, co już zostało o nich napisane w ciągu ostatnich ponad trzydziestu lat. Faktem jednak jest, że na następczynię wydanej w 1998 roku “Psycho Circus” musieliśmy czekać bardzo długo – ponad dekadę. Nie ukrywam, że z tegorocznych premier to właśnie “Sonic Boom” obawiałam się najbardziej, na długo jeszcze przed zapowiedzianą na październik premierą zadając sobie pytanie, w jakiej formie rok 2009 i prace nad płytą zastały weteranów Stanleya i Simmonsa oraz jak sprawdzają się panowie Singer i Thayer (szczególnie ten drugi – wszak niegdyś blondwłosy perkusista miał już szansę zasiąść za zestawem w ciszy studia w latach 90.) w charakterze muzyków studyjnych KISS. I przede wszystkim – czy szumne zapowiedzi, dotyczące “powrotu do korzeni” i “kwintesencji KISS”, to zwyczajny marketingowy chwyt, który w praktyce okaże się być tylko rozczarowaniem i zmarnowaniem wypracowanej przez trzydzieści pięć lat hard rockowej legendy. Nic z tych rzeczy! Na nowej płycie przysłowiowej Ameryki panowie nie odkrywają, za to świetnie “czują klimat”, pokazując się słuchaczom od strony starych i sprawdzonych (jakkolwiek niekoniecznie wytartych i ogranych) schematów muzycznych. Z jednej strony – powiewu świeżości zasadniczo brak, z drugiej jednak – eksploracja nowych ścieżek nierzadko kończy się w muzyce – zwłaszcza po tak długiej przerwie – katastrofą. Na “Sonic Boom” o takowej nie ma mowy – jest za to porządnie zagrany, przebojowy rock’n’roll, utrzymany w charakterystycznym dla KISS stylu. I – co jest w zasadzie głównym i najbardziej specyficznym rysem albumu – “Sonic Boom” jest zbiorem tego, co w KISS najlepsze. Wystarczy zmieszać surowość pierwszych płyt z komercyjnym szlifem od Destroyera począwszy, dodać do tego chwytliwe melodie z lat ’80, dzikość i zadziorność “Revenge” i nieco klasy “Psycho Circus”, wszystko podać w typowej dla KISS oprawie wokalno-instrumentalnej i doprawić szczyptą też dla nich charakterystycznego, pełnego poweru “stadionowego” rock’n’rolla. W ten właśnie sposób przepis na rewelacyjną płytę i come-back roku – którym bezkonkurencyjnie nazwać trzeba już na wstępie “Sonic Boom” – jest już gotowy.
Album rozpoczyna mocne, nowoczesne uderzenie; riff brzmi monumetalnie i dość ciężko – jeśli patrzeć po wcześniejszych albumach KISS, dynamika pierwszego kawałka ‘Modern Day Delilah’ przywodzi na myśl klimaty z ‘Revenge’ z 1992 r., gdzieś pomiędzy stylistyką ‘I Just Wanna’ a – co jest chyba bardziej trafionym skojarzeniem – ‘Heart Of Chrome’. Niewiele tu jednak nawiązań do KISSowego tradycjonalizmu – jest za to hard rockowy pazur i nowoczesne, głośne granie. I oczywiście – znakomita forma wokalna Paula Stanleya, który w ‘Modern Day Delilah’ wrzeszczy również w stylu “Revenge’a”, szorstko i zadziornie. Utwór ten wybrano na pierwszy singiel, co jest w zasadzie typem dość kontrowersyjnym – najlepsze wszak jeszcze przed nami… Kolejny numer – ‘Russian Roulette’ – to perfekcyjny popis sekcji rytmicznej. Bas Simmonsa zgrzyta w charakterystyczny dla piosenek z jego udziałem sposób, a perkusja nie zwalnia ani na moment. Znów nie da się uniknąć skojarzeń z ogólnie pojętą twórczością KISS – ‘Russian Roulette’ to coś pomiędzy ‘Rock’n’Roll Hell’ a ‘Somewhere Between Heaven And Hell’; całości dopełnia również typowy dla Gene’a śpiew. Mimo tych zalet i potężnego brzmienia, w świetle całego wydawnictwa utwór pełni jednak w sumie rolę wypełniacza – zwrotek słucha się co prawda bardzo dobrze, a w solówce palce Thayera ślizgają się po gryfie z niesamowitą precyzją i w idealnym współbrzmieniu z wybijającą się sekcją rytmiczną. Monotonnie wyśpiewywany refren, na który najwyraźniej zabrakło pomysłu, jest jednak zdecydowaną wadą kawałka, czyniącą z niego najsłabszą pozycję na ‘Sonic Boom’. Taką nie jest za to na pewno “Never Enough” – kawałek stanowi za to typowe odwołanie do stylistyki, jaką KISS prezentowało w połowie lat ’80. W wyszlifowanych do perfekcji, ultramelodyjnych i chwytliwych refrenach, w rytmicznych uderzeniach perkusji, przez którą przebija się gitara i bas, i wreszcie – w złagodzonym brzmieniowo, choć wciąż silnym i pełnym poweru wokalu Stanleya bez wątpienia słychać wyraźny wpływ nagrań ery Asylum i Crazy Nights… “Never Enough” to zdecydowanie jeden z moich faworytów na ‘Sonic Boom’ – ot, kolejny zwrot w stronę chlubnej przeszłości, bez udawanej nostalgii, ale za to z nutką brzmieniowego tradycjonalizmu. W “Yes I Know (Nobody’s Perfect)” pałeczkę wokalną znów przejmuje Gene, przypominając znowu czasy chwytliwych, frywolnych refrenów; tekst to ukłon w stronę numerów pokroju “Domino” (z którym nieodmiennie kojarzą się wstawki pomiędzy refrenami), muzycznie zaś – jest to odwołanie do czasów jeszcze wcześniejszych, gdzieś pomiędzy Destroyerem a Love Gun. Czy trzeba dodawać, że także Tommy Thayer brzmi tu jak Ace Frehley?… Chlubne tradycje brzmieniowe kontynuuje “Stand”, przywodzące na myśl “I” z konceptu “Music From The Elder” – przede wszystkim w warstwie wokalnej, gdzie na głosy śpiewają Gene i Paul. I – co trzeba przy okazji zauważyć – wciąż razem brzmią wprost perfekcyjnie, nie tylko w zwrotkach, ale przede wszystkim w refrenach – ech, ta maniera “stadionowego śpiewańca”… Nawet jeśli zastanawia nieco tematyka piosenki – wszak w KISS dotychczas nie było miejsca na nostalgiczne, pełne patosu obietnice wielkiej przyjaźni i wzajemnego wsparcia… Czyżby panowie Simmons i Stanley, dotychczas z szelmowskim błyskiem w oku tytułujący siebie nawzajem ‘buisness partners’, nieco się jednak zestarzeli?… Szczęśliwie, nie słychać tego w muzyce, czego najlepszym dowodem jest następujący po ‘Stand’ numer “Hot And Cold”. Tym razem znów śpiewa Gene, a “Hot And Cold” najprościej porównać do kawałka o dwie pozycje wcześniejszego, “Yes I Know…” – tu znów odżywa tradycja frywolnych wierszyków z dużą dawką gitarowych melodii w refrenach, uzupełniana przez charakterystyczny wokal Simmonsa. Siódemka na “Sonic Boom” to kolejny mój faworyt na płycie – paradoksalnie, wokale dzierży tu… perkusista – Eric Singer. Bębniarz obecnego składu KISS udowadnia tu jednak, że więcej ma wspólnego ze swoim poprzednikiem Erikiem Carrem, niźli z legendarnym Catmanem Peterem Crissem – “All For The Glory” jest zdecydowanie bliższe kawałkom w rodzaju “Little Caesar”, niźli tradycji słodkich ballad pokroju “Beth” czy “Hard Luck Woman”; utwór ten po prostu miażdży! Świetne ścieżki perkusji i basu, rewelacyjne solo, i co najważniejsze – tempo, moc, melodia! W chórkach słychać mocny głos Stanleya, który znakomicie komponuje się z wiodącym śpiewem Singera. W następnym numerze króciutki wstęp gitarowy eksploduje dynamicznym i pełnym poweru riffem – “Danger Us” znowu kojarzy się z klimatem “Heart Of Chrome” z “Revenge”, przede wszystkim w zwrotkach i ostrym, zadziornym sposobie śpiewu Stanleya. Słabszą stroną utworu jest mało wyeksponowany refren, jednak świetne riffy gitary Thayera znakomicie to wynagradzają, nawiązując brzmieniowo do czasów, gdy w KISS grał Bruce Kulick. “I’m An Animal” w wykonaniu Gene’a to ewidentny ukłon w stronę najlepszych utworów dotychczas nagranych w KISS z jego udziałem – mamy brudny, ciężki rytm “I Love It Loud”, rytmiczność i dynamikę “Rock’n’Roll Hell” i nieokiełznany ryk na koniec, nieodparcie przywodzący na myśl “Unholy”. Następny na “Sonic Boom” jest “When Lightning Strikes” – znakomity, dynamiczny utwór z naprawdę dobrym wokalem Tommy’ego Thayera. Typowo “KISSowe” brzmienie sekcji rytmicznej ściera się tu z niepodważalnie słyszalnym wpływem macierzystego zespołu zastępcy Spacemana – czyż nie słychać gdzieś w tle echa takich utworów Black ‘N’ Blue, jak “School Of Hard Knocks” czy “I Want It All, I Want It Now”?… Dynamika brzmienia, udany tekst i świetne riffy oraz zaskakująco dobre wykonanie wokalne czynią z “When Lightning Strikes” kolejny znakomity utwór najnowszego wydawnictwa KISS. Jedenastkę zamyka “Say Yeah”, gdzie znów słyszymy Stanleya; numer ten stanowi mocny, gitarowy akcent na koniec znakomitej płyty.
Najnowsza płyta KISS zdecydowanie wynagradza jedenaście lat oczekiwania na następczynię “Psycho Circus”. Trzydzieści pięć lat od debiutu KISS wciąż są marką w rock’n’rollu, jakością samą w sobie. Nowe wydawnictwo portretuje ich w znakomitej formie. Eric Singer udowodnił już wprawdzie swoją klasę w przeszłości, nie tylko zresztą w szeregach KISS – tu sprawdza się po raz kolejny, prezentując przy okazji, że wciąż radzi sobie całkiem dobrze także za mikrofonem. Jego gra znakomicie współgra z dość charakterystycznym stylem prowadzenia linii basu przez Simmonsa. Tommy Thayer gra tu w stylu silnie nacechowanym przez dwóch najbardziej znaczących gitarzystów w historii KISS – Ace’a Frehleya i Bruce’a Kulicka – wciąż jednak zawierając w swojej grze echa czasów w Black ‘N’ Blue. Paul Stanley i Gene Simmons to wokalnie wciąż duet gardeł nie do zdarcia – wciąż brzmią zadziornie, dziko, w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób. Zapowiadana jako powrót do tradycyjnego brzmienia grupy i porcja “mięcha i ziemniaków” “Sonic Boom” to rzeczywiście “powrót do korzeni” – zawiera wszystko to, co najlepsze w twórczości zespołu, stanowiąc kombinację elementów z czasów surowego łojenia na początku lat ’70, melodyjnych czasów bezmaskowych i ostrzejszego okresu “Revenge”. Słychać tu echa chlubnej przeszłości ekipy Stanleya i Simmonsa, hymnów, które stanowią obecnie klasykę rock’n’rolla, schematów, które – choć nieodparcie przywodzą na myśl skojarzenia z tym czy z owym albumem wydanym 10, 20 czy 30 lat temu – wciąż nie czynią albumu nudnym. To po prostu kwintesencja KISS. I choć to czerpanie pełnymi garściami z całego bogatego dorobku grupy daje pole do popisu malkontentom, gotowym narzekać, że na “Sonic Boom” jest po prostu przewidywalnie, schematycznie, typowo – panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, to właśnie jest KISS, to właśnie jest ów “najgorętszy zespół świata”.