1991 był to ze wszech miar szczególny rok dla hard rocka. Niby czuło się powiew Nirvany, szło już “nowe” (nie mylić z: “lepsze”), rock’n’rollowi giganci jednak wyraźnie dali znać, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Alice Cooper kontynuował flirt z nieco melodyjniejszą (i zarazem, bardziej komercyjną) stroną rocka – idąc za ciosem, “Hey Stoopid” stała się następczynią słynnej “Trash”. Umierający Freddie Mercury z Queen pożegnał się w piękny sposób z fanami – “Innuendo”, również wydana w 1991 r., to jedna z najambitniejszych i najlepszych płyt w dyskografii “Królowej”. Na gruzach chwilowo rozwiązanego Bon Jovi wyżej niż macierzysty zespół wzniósł się jego gitarzysta, Richie Sambora wraz z bluesrockowym, klimatycznym “Stranger In This Town”. 1991 to także rok, w którym ukazuje się druga (i, jak pokazała przyszłość, ostatnia jak dotąd wydana pod własnym szyldem) porcja materiału sygnowana nazwiskiem Kane Roberts. Kiedyś gitarzysta w szeregach Alice’a Coopera, w 1987 roku dał się poznać także jako artysta solowy, wydając debiutancką płytę “Kane Roberts”. “Saints And Sinners” to poniekąd kontynuacja tradycji zapoczątkowanej na debiucie, ale zdecydowanie bardziej dopracowane brzmienie i kompozycje sprawiają, że “dwójka” mimo wszystko bije na głowę swą – skądinąd solidną – poprzedniczkę. Oczywiście, nie sposób odmówić tu zasług słynnemu songwriterowi Desmondowi Childowi, który materiał Kane’a na “Saints And Sinners” wyszlifował do perfekcji. Trochę zwierzęcości sleaze’u zmieszanej z wygładzonym AOR-em, do tego radiowa przebojowość i porządne gitarowo – wokalne zaplecze – wszystko to razem stanowi receptę na album doskonały.
Podobnie jak przy poprzedniej płycie, i tu rockowy Rambo serwuje nam mocne uderzenie na początek. “Wild Nights” to jeden z najlepszych utworów na płycie i zarazem kwintesencja stylu, który Roberts obrał na swojej solowej ścieżce muzycznej. Jest dynamicznie, a jednocześnie zmysłowo; refreny brzmią mocno i zadziornie, a jednocześnie – chwytliwie, a klawisze w znakomity sposób współbrzmią z ostrymi gitarowymi riffami i solówką zagraną w charakterystycznym dla Robertsa, jeszcze “Constrictorowym” stylu. Podobnie jest z wokalem – stonowany i zmysłowy w zwrotkach, eksploduje w refrenach udowadniając, jak dobry “krzykacz” stanął tu za mikrofonem… Tak jest zarówno w “Wild Nights”, jak i jej następczyni – “Twisted”. Bardzo gitarowy, kipiący energią i seksualnością numer, w niczym znów nie odbiegający stylistyką od poziomu całego wydawnictwa. Tempo zwalnia nieco w “Does Anybody Really Fall In Love Anymore” – tym razem mamy tu do czynienia z typową pościelówą, stworzoną ewidentnie “pod radio”, a mimo to – zagraną z niesamowitym wdziękiem i emocjonalnym wkładem. Ultrachwytliwy, chwytający za serce refren, perfekcyjnie dopasowana do utworu solówka, i rockowy Rambo tu przywdziewający maskę niespełnionego kochanka – słowem, przepis na idealną power-balladę. Co jest jednak ciekawostką, piosenka ta -napisana przez Jona Bon Jovi, Richiego Samborę i Desmonda Childa, miała się znaleźć na “New Jersey” Bon Jovi… Odrzucona jako jedno z wielu (skądinąd znakomitych, niejednokrotnie przewyższających poziomem oficjalnie wydany materiał) dem z tamtych sesji, krąży dziś po necie w swojej pierwotnej wersji. (Co również jest ciekawostką – zarówno do “Twisted”, jak i “Does Anybody Really Fall In Love Anymore” zrealizowano swego czasu udane teledyski, a ten ostatni numer był największym w karierze Kane’a Robertsa sukcesem komercyjnym, docierając do 40. miejsca na singlowej liście Billboardu.). Wróćmy jednak do albumu. “Dance Little Sister”, zajmujące pozycję czwartą, muzycznie pokrewne jest “Twisted” – znów mamy tnący gitarowy riff, perfekcyjnie wkomponowane klawisze oraz zadziorny, acz bardzo melodyjny refren. Ot, typowy rocker, jakkolwiek bardzo przyjemny dla ucha. W “Rebel Heart” Kane zwraca się nieco w stronę AOR-u – tu wyeksponowane są klawisze, brzmienie jest nieco złagodzone, wręcz balladowe, kontrastujące z dynamizmem refrenu. “Typowy” Kane Roberts?… Szóste na płycie “You Always Want It” otwiera agresywny wokal i riff znów będący ukłonem w stronę typowego hard rocka; brzmienie gitary zdaje się wciąż być echem czasów Constrictora/Raise Your Fist And Yell w szeregach ekipy Alice’a Coopera. Cały zresztą utwór mógłby spokojnie znaleźć się na którymś z tych dwóch wydawnictw, jest tak właśnie, jak bywało podówczas na płytach Alicji – mocno, gitarowo, z wyważoną ciężkością brzmienia. Agresywność zdaje się nieco ustępować miejsca w melodyjnych refrenach, wspomaganych przez chórki – znać szlif Desmonda Childa… Dalej znów flirt z bardziej wygładzoną, klawiszowo – gitarową stroną rock’n’rolla – utrzymany w AOR-owej stylistyce “Fighter”, z rewelacyjnym tekstem i iście porywającą solówką oraz mocnym głosem Kane’a sięgającym tu wyjątkowo wysokich rejestrów. “I’m Not Lookin’ For An Angel”, najsłabsza chyba (nie mylić z pojęciem “słaba”, gdyż takich utworów tu po prostu brak) piosenka na “Saints And Sinners”, zaczyna się w sposób dość nietypowy. Ekstatyczne jęki bliżej niezidentyfikowanej panienki (ewentualnie panienek) pełniące rolę intra były w latach ’80 wręcz do bólu już utartym schematem, po które sięgali m.in. Bon Jovi czy Danger Danger; co jednak mają z tym wspólnego niemal “kościelne”, dostojne brzmienia organów? Wystarczy jednak, iż zazgrzytają gitary, a znów wracamy na właściwy trop. “I’m Not Lookin’ For An Angel” to kolejny dość schematyczny rocker, z przewrotnym tekstem (korespondującym zresztą z “If This Is Heaven” z pierwszej płyty Kane’a). Podobnie zresztą “Too Far Gone” – znów mamy tu ciekawy, z lekka przypominający czasy Constrictora czy też “Woman On The Edge Of Love” z solowego debiutu riff, znów też mocny śpiew Kane’a, przechodzący z łatwością od szeptu do krzyku, gwarantuje wysoki poziom utworu. Melodia i czad – czegóż chcieć więcej?… Chyba tylko mocnego zakończenia, rolę którego na “Saints And Sinners” spełnia bez zarzutu wspaniała power ballada “It’s Only Over For You”. Finisz wprost znakomity, klamrowo zamykający całość.
Jeśli po wysłuchaniu pierwszego solowego krążka Kane’a Robertsa ktoś czuł niedosyt lub też nie dostrzegał w niegdysiejszym gitarzyście Alice’a Coopera niezaprzeczalnego potencjału – wydany w 1991 następca debiutu, “Saints And Sinners”, jest na to wszystko rewelacyjną odpowiedzią. Bardzo dobrej pierwszej płycie można zarzucić potknięcia, rozrzut muzycznej stylistyki, pewną niespójność… “Saints And Sinners” to wprost kwintesencja 80’s hard rocka, jedna z największych pereł dekady. Jest wszystkim tym, czego mógłby oczekiwać fan klimatów z pogranicza Bon Jovi, KISS oraz całej reszty ówczesnych “desmondówek” wydawanych pod okiem słynnego songwritera; odpowiednie wyważenie melodii, gitarowy czad niepozbawiony tu i ówdzie technicznych “smaczków”, pikantny klimat szybkich rockerów i niezapomniane ballady. Słowem – idealna płyta na schyłek wspaniałych muzycznych czasów, godna polecenia każdemu fanowi melodic hard rocka i pokrewnych mu gitarowych brzmień.