Bon Jovi – These Days

“Zaskakująco ambitna”, “dojrzała”, “mroczna i poważna”… aż do “nietrafionej, najgorszej w karierze”… Takie “łatki” przypinano szóstej płycie studyjnej Bon Jovi niemal od dnia jej wydania. Charakter “These Days” jest jednak argumentem wystarczająco silnym, by u przeciętnego słuchacza tego zespołu wywołać sporą konsternację. Skąd u licha zespołowi, który przez lata raczył fanów chronicznym optymizmem i płytami do bólu wręcz przesyconymi “amerykańsko – Springsteen’owskimi” ideałami, wziął się ów mroczny, smętny nastrój i skargi na okrucieństwo tytułowych “dzisiejszych czasów”, tak wyraźnie słyszane na wydanym w 1995 r. krążku? Niby bywały już przebłyski owej “dojrzałości” na poprzednim wydawnictwie “Keep The Faith”, gdzie coraz trudniej było rozpoznać niegdysiejszych idealistów rodem z “Livin’ On A Prayer” w epickim, pełnym bólu “Dry County” (skądinąd, jednym z najlepszych utworów grupy w ogóle) czy gorzkim, buntowniczym “Fear”. Wciąż jednak “Keep The Faith” to rasowy, pełen energii i optymizmu rock’n’roll, który więcej ma wspólnego z pop metalowymi “New Jersey” i “Slippery When Wet”, niż ze swoją następczynią. Na “These Days” nie ma już tej radości i beztroski, nie ma motywu “zwycięskiej walki z życiem” i miłosnego happy endu. Czyżby odwrót od mainstreamu?… Na pierwszy rzut oka wydaje się, że i owszem; wątpliwości pojawiają się, gdy skonfrontuje się gorycz i negację rzeczywistości na “These Days” z wciąż jeszcze obecnym w 1995 r. na scenie muzycznej grunge’em… Również image muzyków w tamtych czasach zdawał się puszczać szelmowskie oko w stronę znoszonych, rozciągniętych swetrów i niedogolonych policzków grunge’owców. Mówiąc krótko – znów mamy do czynienia z komercją, tylko innego rodzaju, niż w złotych latach ’80… Pół biedy jednak, gdy efektem takich – w gruncie rzeczy perfekcyjnie mainstreamowych – zabiegów jest po prostu kawał dobrej muzyki. Wydana w 1995 r. “These Days”, po raz pierwszy będącazresztą dziełem producenckim Jona Bon Joviego i Richiego Sambory przy współudziale Petera Collinsa, takowym właśnie jest.

Album otwiera króciuteńki dialog, jakby próba przeniesienia “miejsca akcji” do zacisznego studia. Owa króciutka wymiana zdań szybko przeradza się w ostry, nieco grunge’ujący riff – mocne uderzenie na początek. Takie mięsiste, muskularne gitarowe granie to także swoiste nowum w muzyce Bon Jovi (zapoczątkowane w rasowym rockerze “If I Was Your Mother” z “Keep The Faith” i niestety potem zarzucone). Tak właśnie rozpoczyna się “Hey God” – ciężki, mroczny kawałek o ciemnej stronie życia, przypominający skargi człowieka stojącego na skraju przepaści; z siekącą perkusją i naprawdę rewelacyjnymi riffami. Refreny są zadziorne, a wyjątkowo agresywny tutaj wokal (brak chórków) znakomicie współgra z gitarą. Wraz z “Hey God” oczywistym staje się, że tym razem nie mamy do czynienia z wydawnictwem przyjaznym stacjom radiowym; widać, że swemu szóstemu “dziecku” nikt w zespole nie poskąpił energii i testosteronu. Plusem utworu jest także niesamowicie dynamiczna solówka oraz tnące niczym brzytwy riffy zamykające “Hey God”. Jego następczyni – “Something For The Pain” to ukłon w stronę nieco bardziej rozbudowanego instrumentarium (towarzyszenie akordeonu i dwunastostrunowej gitary). W utworze tym maczał palce Desmond Child, stąd “Something For The Pain” ma charakter zdecydowanie łatwiej przyswajalny i lżejszy niźli jego poprzedniczka, pozostaje jednak gorzkim komentarzem względem samotności (czy wręcz sposobów jej “zagłuszania”) pod względem tekstowym. Ciekawym momentem tej właśnie piosenki jest rozpisany na głosy chórek, w którym szczególnie wybija się gitarzysta Bon Jovi, Richie Sambora – owa partia wokalna z nakładającymi się na siebie dwoma wersjami tekstu przywodzić może na myśl choćby zabiegi z “Revenge” KISS. Przy “This Ain’t A Love Song” mamy do czynienia z lekko rhytm&bluesowym, typowo balladowym klimatem; nie jest to piosenka szczególna, ale stanowi przyjemny dla ucha “pomost” między “Something For The Pain” a czwartą na “These Days” pozycją. Utwór tytułowy to jeden z najlepszych momentów płyty; brak tu co prawda mrocznych, ciężkich riffów pokroju “Hey God”, nieco wyciszona gitara współpracuje tu jednak z pianinem osiągając pełnię brzmienia, a piosenka zyskuje dzięki temu na melodyjności. Tekst jest również jednym z doskonalszych w całej karierze zespołu – po serii “skarg i zażaleń” względem bezdomności, utraty niewinności i złamanych marzeń pozostaje jednak nadzieja na lepsze. W jakiś sposób podobną tematykę rozwijał solowo Richie Sambora (korespondujące z poszczególnymi fragmentami tekstu utwory na jego drugiej płycie solowej “Undiscovered Soul”, jak choćby “Who I Am”, “Harlem Rain” czy utwór tytułowy…). Harmonijka zamykająca utwór kojarzyć się może zaś z dokonaniami grupy Aerosmith. “Lie To Me” nie przyspiesza; jest to smutna, pełna goryczy i wyrażanych przez podmiot liryczny wątpliwości ballada. Nie wyróżnia się jednak niczym szczególnym – ot, wypełniacz, przyjemny jednak dla ucha ze względu na delikatnie nakładające się na siebie chórki w refrenach i lekko bluesującą gitarę. Następny utwór, “Damned”, to kolejny dowód na to, że “These Days” nie można zarzucić jednorodności – “szóstka” wybija się spośród zgromadzonego na płycie materiału dynamiką, wzmocnioną przez elektryczny sitar, agresywne refreny i swingujący klimat, zapewne zawdzięczany gościnnemu udziałowi sekcji instrumentalnej Asbury Jukes… “My Guitar Lies Bleeding In My Arms” to kolejny numer na krążku – śmiem twierdzić, iż jest to zdecydowanie opus magnum całego wydawnictwa. Bluesujące, mroczne tony gitary otwierające utwór przechodzą w coraz mocniejsze i bardziej emocjonalne granie w miarę jego trwania, podobnie jest z wokalem – początkowo cichy, jak gdyby zupełnie pozbawiony emocji i zdławiony frustracją, urasta do rangi pełnego bólu krzyku w końcowym refrenie. Jest to jedna z niewielu tak wybitnych, epickich opowieści Bon Jovi – podszyta lękiem przed wypaleniem się i konfrontacją ze światem; jeden z niewielu utworów, które wywołują ciarki na plecach. Rewelacyjna jest także krótka, acz dobitna solówka. Następujące po niej “(It’s Hard) Letting You Go” to muzyczna miniatura – ilość instrumentów ograniczono tu do minimum, słychać tylko głosy Jona i Richiego, keyboardy (na których, wedle udzielanych w okresie wydania “These Days” wywiadów, zagrał sam Jon) oraz w finiszu gitarę jak gdyby wyjętą z “My Guitar Lies Bleeding In My Arms”. “(It’s Hard) Letting You Go” powstał jako forma podziękowania dla twórców filmu “Księżyc i Valentino”, w którym lider Bon Jovi miał okazję grać w 1995 r.; jest to zarazem jeden z dwóch napisanych wyłącznie przez niego na “These Days” kawałków. Trudno skądinąd uważać go za wybitny – po wielu przesłuchaniach płyty jako jedyny tak naprawde wieje nudą. Stęsknionych za stricte gitarowymi brzmieniami nie rozczaruje na szczęście następny na płycie utwór – znów lekko bluesujące brzmienie sześciu strun otwiera “Heart’s Breakin’ Even”, typową miłosną power-balladę, w której jednak na próżno doszukiwać się możemy happy-endu… Poniekąd to jednak powrót do starej, balladowej konwencji – coś takiego mieliśmy już na “Keep The Faith” w postaci “I Want You”. Na uwagę zasługuje tu zgrabnie skonstruowany tekst, co jednak zapewne nie pozostało bez wpływu nań – utwór współtworzyli Jon i… Desmond Child. “Something To Believe In” to dziesiąty numer na płycie, obok “My Guitar…” zdecydowanie zasługujący także na wyróżnienie – znakomity tak w warstwie gitarowej, jak i wokalnej, gdzie na szczególną uwagę zasługuje donośny chórek Richiego Sambory (szczególnie w ostatnim refrenie, gdzie praktycznie “przekrzykuje” się on z Jonem). Również tekstowo to jedna z pereł, w mistrzowski sposób opowiadająca o kryzysie wiary. “If That’s What It Takes” to typowy wypełniacz, z prostym klawiszowym motywem i równie nieskomplikowanymi riffami, nie wyróżniający się zasadniczo niczym szczególnym. Niemniej jednak pasuje do albumu, a stylistycznie stanowi poniekąd pomost pomiędzy klimatem “These Days”, a poprzednim wydawnictwem Bon Jovi – “Keep The Faith”. Kolejna piosenka z całą pewnością zasłużyła na tytuł “piosenki-widma” – wlokła się za zespołem od 1988 roku, kiedy to powstała jako efekt sesji “New Jersey” (jak głosi legenda, miała trafić na “Keep The Faith”, ostateczne miejsce znalazła jednak dopiero na jej następczyni). To romantyczna, akustyczna ballada; dość monotonna, na uwagę zasługuje tu jednak praca gitar (które, notabene, brzmiały o wiele lepiej w wersji demo z sesji do “New Jersey”, niźli w swoim ostatecznym kształcie). “Diamond Ring” zamyka oficjalną wersję albumu. Na niektórych jego wersjach znalazły się jeszcze utwory bonusowe – dynamiczne “All I Want Is Everything” (gdzie w tle pobrzmiewają gdzieś echa “Sign Of The Times” Prince’a), i nieodparcie kojarzące się z “Wild Horses” Stonesów “Bitter Wine”, które w Stanach zostało usunięte z tracklisty albumu przez “obsceniczną” linijkę “…you were giving me head, on that creeky old bed at the Ol’ Duvol Motel” – tłumaczenie pozostawiam interpretacji własnej. (Jako ciekawostkę można jeszcze dodać, że w wersji demo “Bitter Wine” było zaaranżowane zupełnie inaczej, a solo gitarowe stworzone było na wzór “Dry County”). Tak kończy się “These Days”- zdecydowanie najbardziej zaskakująca, choć niekoniecznie stworzona “pod prąd”; uwielbiana przez fanów, choć najmniej “radiowa” i nie ciesząca się największym komercyjnym sukcesem w historii grupy.

Osobiście mam do tej płyty ogromny sentyment. Oczywiście można się spierać, czy ta pozorna “niekomercyjność” nie nosiła w sobie chęci “podpięcia się” pod pomału dogorywający grunge, czy klimatyczność i dojrzałość nagrań nie były – w jakimś zakresie – komercyjnym chwytem, ukrytym pod płaszczykiem nagłego zwrotu w stronę nonkomformizmu. Bez względu jednak na efekt takich dywagacji – “These Days” jest jedną z wartościowszych płyt połowy lat ’90, zarówno pod względem tekstowym, jak i muzycznym. Jest to coś, czego nikt nie spodziewałby się po autorach pop-metalowych przebojów pokroju “You Give Love A Bad Name”, i coś, w co trudno uwierzyć teraz, gdy album za albumem ci sami panowie serwują nam wygładzoną, pop-rockową sieczkę. Większym echem charakter “These Days” odbił się na płytach solowych członków grupy w drugiej połowie lat ’90, szczególnie jeśli chodzi o niekwestionowane zalety tego właśnie krążka – wartościowość tekstów oraz różnorodność muzycznego materiału. To jednak zupełnie inna historia…

Advertisement