Bon Jovi – 7800° Fahrenheit

Oceny tej płyty Bon Jovi – drugiej w karierze zespołu, wydanej nakładem PolyGramu w roku 1985, a więc w rok po debiucie – bywają na ogół skrajnie różne. Sami muzycy dość niechętnie odnoszą się do tego wydawnictwa, nie szczędząc pod adresem ‘7800 Degrees Fahrenheit” sporej, choć nie do końca słusznej dawki samokrytycyzmu; ponadto, dawno już utwory z tej płyty na dobre opuściły koncertowe setlisty grupy. Album ten spotkał się także z raczej chłodnym przyjęciem krytyki. -“To nie jest Bon Jovi, jakie pokochaliśmy rok temu!…” – grzmiał brytyjski Kerrang!, a wraz z nim cała reszta muzycznego światka. Od tych opinii znacznie różni się natomiast stanowisko większości fanów grupy; z ich strony “Fahrenheit” otrzymuje na ogół pozytywniejsze opinie, niż wydana rok wcześniej debiutancka płyta. Jak więc ‘7800 Degrees Fahrenheit” portretuje działający wówczas zaledwie dwa lata zespół u progu światowej kariery, niedługo przed wydaniem multiplatynowego, przełomowego “Slippery When Wet”?… W opinii krytyki “Fahrenheit” była to słabsza kopia debiutu Bon Jovi; w gruncie rzeczy jednak – nie sposób nie zauważyć, iż album ten to, bądź co bądź, spory krok do przodu w muzycznej adolescencji grupy. Tekstowo “Fahrenheit” tylko częściowo jest powieleniem rock’n’rollowej “kliszy” i utrwalonych na poprzedniej płycie schematów; mamy tu więc standardowe wierszyki z serii “girls, girls, girls” w postaci choćby “In And Out Of Love” czy “Tokyo Road”, oraz klasyczną powerballadę “Silent Night”. Są tu jednakże również i gorzkie komentarze względem upadku ideałów młodości i szarej rzeczywistości życia (“The Hardest Part Is The Night”, “(I Don’t Wanna Fall) To The Fire”.) Muzycznie jest to istotnie nieco mniej przebojowa kontynuacja “jedynki”; znów mamy więc do czynienia z porcją niewyszukanego, stereotypowego, acz solidnie zagranego hardrocka. Brzmienie jest znacznie surowsze i mniej wygładzone, niż na dalszych wydawnictwach grupy, momentami da się zauważyć pewną niespójność materiału; znać tu jeszcze brak songwriterskiego udziału Desmonda Childa i producenckiego szlifu Bruce’a Fairbaina. Tu u steru stanął Lance Quinn, maczający palce także w produkcji pierwszego albumu Bon Jovi; za stronę tekstowo – muzyczną odpowiedzialny jest zaś w całości sam zespół. Nieco bardziej, niż będzie to miało miejsce w przyszłości, wyeksponowane są klawisze, co potwierdza spory udział w tworzeniu płyty Davida Bryana. Premiera albumu miała miejsce w kwietniu 1985 roku.

Charakterystyczny, gromki okrzyk “…In and out of love!….” otwiera cały album “7800 Degres Fahrenheit”, znamionując jednocześnie rozpoczęcie się pierwszego numeru na płycie o tym właśnie tytule. “In And Out Of Love” jest więc piosenką konsekwentnie dynamiczną, nie zwalniającą tempa ani na moment; to typowy party anthem tamtych czasów, z frywolnym, młodzieńczo naiwnym tekstem i głośnymi chórkami, wzbogacony efektownymi gitarowymi slide’ami w solówce. Utwór ten (który doczekał się dość zabawnego teledysku) swego czasu rewelacyjnie wypadał także na żywo, czego dowodzą nie tylko liczne bootlegi z tamtego okresu, ale i wersja umieszczona wiele lat później na koncertówce “One Wild Night Live 1985-2001”, pochodząca z koncertu w Tokio w 1985 r. Charakter utworu zdaje się korespondować z tytułem całości materiału, który oznacza temperaturę topnienia lawy (a co w przenośnym, luźnym tłumaczeniu miało sugerować słuchaczom, iż płytę wypełnia “American hot rock”). Po “In And Out Of Love” następuje jednak gwałtowna zmiana nastroju. “Price Of Love” w niczym nie ustępuje poprzedniczce pod względem dynamizmu, pod względem tekstowym stanowi jednakże gorzkie rozważania na temat miłości i zdrady, dalekie od rozrywkowego, lekkiego motywu poprzedniego utworu. Nic dziwnego więc, iż to właśnie “In And Out Of Love”, ze względu na swój chwytliwy, “singlowy” charakter, wybrany został dla celów promocyjnych i opatrzony wideoklipem. Kolejnym wyborem na singiel była trzecia w kolejności piosenka – “Only Lonely”, do niej także powstał teledysk; oba single (a także późniejszy “The Hardest Part Is The Night”) poniosły komercyjną klęskę nie sięgając nawet w porywach US Top 50. Samo “Only Lonely” zaś, wykorzystane w późniejszym filmie “Light Of The Day” z Michaelem J. Foxem, to kontynuacja konwencji “złamanego serca”, a wyraźne wyeksponowanie klawiszy wskazuje na – potwierdzone informacją w książeczce – wkład twórczy Davida Bryana w ten numer. “Fahrenheit” to ostatnie takie przejawy songwriterskiej aktywności klawiszowca – na “Slippery When Wet” ten skądinąd zdolny muzyk usunie się już w cień, ustępując miejsca spółce Bon Jovi – Sambora pod skrzydłami Desmonda Childa. Ów twórczy duet odpowiada natomiast za kolejny numer – gitarowe, buntownicze “King Of The Mountain”, wiedzione przez dynamiczny riff i skandowany donośnie do rytmu perkusji tekst. Znacznie więcej wyciszenia przynosi następująca po nim melodyjna powerballada “Silent Night” napisana przez Jona Bon Jovi a’propos ówcześnie przeżywanego rozstania z dziewczyną Dorotheą Hurley, a w perspektywie zapowiadająca już przyszłą hegemonię Bon Jovi na tym właśnie polu i późniejsze sukcesy “I’ll Be There For You”, “Bed Of Roses” czy “Always”. Póki co jednak, szybkie i zdynamizowane rockery wciąż jeszcze dominują w ówczesnej twórczości Bon Jovi; dowodzi tego ryk gitary przerywający deklamację japońskiej dziewczynki – intro do kolejnego numeru na płycie, “Tokyo Road”. Tu znów tempo i żywiołowość mieszają się z melodyjnością, gitarowe łojenie – z umiejętnym zwalnianiem tempa, gdzie trzeba, znów duet Bon Jovi – Sambora raczy nas frywolnym, typowo młodzieńczym tekstem. Znacznie poważniej robi się w kolejnym utworze i zarazem trzecim singlu z płyty. “The Hardest Part Is The Night” to tekstowe opus magnum albumu; znika tu młodzieńcza beztroska, ustępując miejsca tekstowi o niepokojach społecznych i trudach życia, topornym riffom oraz umiejętnemu budowaniu napięcia przez wiodące piosenkę aż do refrenu klawisze. “The Hardest Part Is The Night” popełnione zostało wspólnie przez całą trójkę muzyków udzielających się tu songwritersko – Bon Jovi, Sambora, Bryan – i niewątpliwie szkoda, iż w następnych latach zrezygnowano z takiej własnie zespołowej współpracy na rzecz pomocy autorów z zewnątrz (wspomniany tu już Child, Diane Warren czy Holly Knight). Momentem kolejnej “kolaboracji” pod szyldem Bon Jovi / Sambora / Bryan będzie niestety dopiero 1992 rok, efektem – singiel “In These Arms”; tu jednak mamy do czynienia z jeszcze jednym ich wspólnym dziełem. Jest to kolejna tekstowa perełka – “(I Don’t Wanna Fall) To The Fire”, utwór w sposób gorzki i trafny komentujący pozycję jednostki w świecie, rozpacz i zagubienie młodych. Utwór ten od “The Hardest Part Is The Night” oddziela numer zatytułowany “Always Run To You” – ot, zwykły hardrockowy wypełniacz charakteryzujący się żywiołowym riffem i ponownie dość luźną, podszytą erotyzmem tematyką. Znów, tak zresztą, jak i w obu “sąsiednich” utworach, wokale świetnie współgrają z chórkami, co w przyszłości stanie się znakiem rozpoznawczym Bon Jovi; tak jest też w zamykającym płytę “Secret Dreams” – znów jest to dość stereotypowy, ale przyjemny dla ucha rocker stanowiący dobry finisz solidnej, pełnej gitarowych smaczków, choć momentami nieco chaotycznej płyty.

“7800 Degrees Fahrenheit”, mimo pewnych niedociągnięć i stosunkowo słabej produkcji, oraz kilku numerów pozbawionych szlifu i przebojowści, jest płytą z całą pewnością ciekawą i wartą przesłuchania. Stanowi ona świadectwo rozwoju grupy, przede wszystkim pod względem tekstowym, i portretuje zespół w momencie dlań przełomowym. Mniej zadziorna i bardziej gorzka niż poprzedniczka, wciąż jednak daleka od ultrakomercyjnego szlifu “Slippery When Wet”, jest to płyta stanowiąca pomost między naiwnością debiutu a przebojowością swojej następczyni. I choć trudno stawiać ją w jednym rzędzie z najlepszymi albumami gatunku, “Fahrenheit” potwierdza potencjał drzemiący już wówczas w pięciu chłopakach z Jersey… Chłopakach będących wówczas zaledwie o krok od wyprzedanych stadionów, szczytów list przebojów, sławy i popularności. Przełom miał dopiero jednak nadejść. Nie co dzień wszakże nagrywa się perły dekady… Czas na rewolucję w muzyce rockowej miał nadejść dopiero wraz z następnym rokiem – 1986…

Advertisement