Relacja z Made In Warsaw – III Memoriału Jona Lorda
16.10.2014
klub “Proxima”, Warszawa
We all came out to Warsaw, on the Vistula river shoreline… Wprawdzie z biegiem czasu parafraza linijki to make records with a mobile (zaczerpniętej z legendarnego “Smoke On The Water”) zapewne zmierzałaby w kierunku lasu rąk uzbrojonych w smartfony rejestrujące w trakcie koncertu jego przebieg… Niemniej jednak na tym kończą się porównania pomiędzy wydarzeniami z 4 grudnia 1971, gdy spłonęło kasyno w szwajcarskim Montreux, a tymi z 16 października 2014. I całe szczęście, bowiem nikt, kto zdecydował się wziąć udział w tegorocznej odsłonie III Memoriału Jona Lorda, które odbyło się w warszawskim klubie “Proxima” właśnie 16 października, nie tęsknił za ekstremalnymi przeżyciami związanymi z tytułowym dymem i ogniem, który czterdzieści trzy lata temu strawił wspomniane kasyno. Chyba, że w kontekście klasyka Deep Purple z okresu Mark III “Burn” – ale o tym za chwilę…
O Made In Warsaw i corocznym Memoriale Jona Lorda pisaliśmy już na łamach Hard Rock Service w związku z wywiadem z organizatorem przedsięwzięcia i znakomitym klawiszowcem Łukaszem Jakubowiczem. 16 października nadszedł natomiast moment, by z ramienia redakcji HRS wziąć udział w celebracji artystycznego życia i dorobku jednego z najwybitniejszych instrumentalistów i kompozytorów muzyki rockowej, Jona Lorda. Zmarły przed dwoma laty muzyk znany był przede wszystkim z wielu lat spędzonych w szeregach Deep Purple, ale nie tylko. W swoim czasie zasilał on także składy takich formacji, jak Whitesnake, Paice Ashton Lord czy The Artwoods. W latach młodzieńczych był ponadto muzykiem sesyjnym – jego grę można usłyszeć m.in. w jednym z najbardziej rozpoznawalnych standardów rockowych, później brawurowo coverowanym przez Van Halen “You Really Got Me Now” The Kinks (1964). I to właśnie znajomy riff otwierający “You Really Got Me Now” dobiegł moich uszu ze sceny, zapowiadając rozpoczęcie III Memoriału Jona Lorda. Nieco zaskoczona publiczność natychmiast podchwyciła temat, wtórując wokaliście gospodarzy wieczoru, Made In Warsaw – Adamowi Panasiukowi. Dynamicznemu występowi nie towarzyszyła praktycznie żadna oprawa wizualna i tak miało już pozostać do końca… Ot, surowość właściwa wczesnym występom samego Deep Purple czasów Mark I i II, które pamiętamy z wyblakłych materiałów filmowych. Był za to konferansjer, prowadzenie koncertu powierzono bowiem dziennikarzowi motoryzacyjnemu i jednocześnie wielkiemu fanowi Purpli, Grzegorzowi Traczewskiemu.
Od czasów pierwszego Memoriału Jona Lorda znacząco ewoluowała setlista, co w wywiadzie dla Hard Rock Service zapowiadał Łukasz Jakubowicz i co przełożyło się na różnorodność utworów granych na trzeciej odsłonie imprezy. Trzygodzinny repertuar niewiele wspólnego miał ze standardowym zestawem z purpurowego Made In Japan, który ogrywano pierwotnie. Owszem, gdzieś przewinęło się ozdobione fantastycznymi popisami poszczególnych instrumentalistów “Lazy” czy zadziorne “Strange Kind Of Woman”, a bez ścisłej czołówki purplowskich klasyków (od “Highway Star” po majestatyczne “Child In Time”) koncert nie mógł wprost się obyć. Niemniej jednak, podobnie do poprzedniej edycji, solidnej reprezentacji doczekała się era Coverdale’a i Hughesa – Mark III i IV. W secie pojawiło się więc mocne uderzenie w postaci “Burn” i “Stormbringer”, melancholijne “Soldier of Fortune” czy liryczne “Mistreated” – ale także i mniej znane utwory z najbardziej zabarwionego funkiem okresu w twórczości Deep Purple, jak “Lady Double Dealer”, “This Time Around/Owed to G”, “Getting Tighter” czy “You Keep On Moving”. Pod kątem statystycznym można by wręcz rzec, że utwory z lat 1973-1976 stanowiły przynajmniej połowę wszystkich zagranych w ramach III Memoriału Jona Lorda. “Odkurzone” na tę okazję zostały także utwory spoza ścisłej czołówki ery Gillana – jak choćby “When A Blind Man Cries”, będące wszakże utworem ze strony B singla “Never Before”. Zabrzmiały także: tytułowa kompozycja z płyty The Battle Rages On, “Pictures Of Home” z Machine Head czy “Bloodsucker” z In Rock. Honoru Perfect Strangers bronił fenomenalnie wykonany tytułowy utwór, zaś najwcześniejszy okres w działalności grupy – do wydania In Rock w 1970r. – reprezentowały wykonania “Mandrake Root”, “Hallelujah” czy śpiewanego przy wtórze publiczności “Hush”. Swojego wykonania w trakcie koncertu doczekały się również wybrane utwory spoza repertuaru Deep Purple, w których na nieodłącznym Hammondzie akompaniował Jon Lord. Prócz porywającego “You Really Got Me” na otwarcie, gospodarze wieczoru nie zapomnieli także o czasach, gdy David Coverdale i Jon Lord łączyli siły pod szyldem Whitesnake – gorąco przyjęte przez publiczność zostały perełki z wężowego repertuaru w postaci ognistego “Fool For Your Lovin” i śpiewanego przez dziesiątki gardeł “Here I Go Again” . I chyba tylko kawałki Deep Purple z ery Joe Lynn Turnera zostały głębiej upchnięte w szufladzie – dość ambiwalentny stosunek większości odbiorców do Slaves And Masters, czy też pomysł na następne odsłony Memoriału…?
Zarówno stali bywalcy Memoriału Jona Lorda, wiernie kibicujący przedsięwzięciu od jego pierwszej edycji, jak i ci świeżo zachłyśnięci ideą uczczenia pamięci Mistrza (w tym także niżej podpisana), pozostają z pewnością pod wrażeniem olbrzymiej charyzmy, jaka łączyła wszystkich występujących, oraz ich świetnego kontaktu z publicznością. Począwszy od wspólnego śpiewania (jak choćby Ania Rusowicz zachęcająca publiczność do przyłączenia się w “Hush” czy też gremialne imitowanie riffu “Black Night”), a skończywszy na przybijaniu piątek i zapraszaniu widzów na scenę, piątym – i być może najważniejszym – członkiem Made In Warsaw była właśnie publiczność. Rozsmakowana w dźwiękach klasyki rocka purpurowa, rozgrzana masa, oddychająca nagrzanym powietrzem wewnątrz ciasnego klubu i poruszająca się w rytm muzyki płynącej ze sceny, nieszczędząca braw i okrzyków entuzjazmu występującym. Gdyby nie Wy, gdyby nie to, że przyszliście tu wszyscy, nie byłoby sensu grać – nie gralibyśmy przecież do pustych ścian. To właśnie usłyszałam już po zakończeniu koncertu od najwyraźniej zachwyconego żywiołową reakcją widzów Alessandro Del Vecchio, jedynego zagranicznego gościa III Memoriału Jona Lorda.
Szczególna formuła koncertów “ku pamięci” , pozwalająca gospodarzom występować wspólnie z zaproszonymi gośćmi w dowolnych koniugacjach personalnych, przyczyniła się nie tylko do dynamiki koncertu, gdy muzycy znikali ze sceny, by za kilkanaście minut znów nań powrócić. Miała ona także wpływ na różnorodność poszczególnych wykonań wokalnych i instrumentalnych, często bardzo się od siebie różniących, choć będących przecież odsłonami twórczości tego samego zespołu (i pochodnych). I tak Sebastian Stodolak, frontman warszawskiego zespołu heavy metalowego Scream Maker, zaprezentował “Fireball” i “Bloodsucker” w dość agresywnej, właściwej jego muzycznym korzeniom i mocnemu głosowi interpretacji. Jeszcze ciężej wypadł na jego tle występ Damiana Ukeje, zwycięzcy I edycji programu The Voice of Poland, który przerodził się w czyste metalowe szaleństwo. Mocarny już w swej oryginalnej wersji “Stormbringer” jeszcze nigdy nie brzmiał tak ciężko, a “The Battle Rages On” wydawało się raczej być wezwaniem do tytułowej “bitwy”, aniżeli opisem status quo w trakcie jej trwania. Wspomniany już wcześniej Alessandro Del Vecchio zaprezentował set spod znaku Mark III, znakomicie odnajdując się w funkującym, otwarcie flirtującym z czarną muzyką repertuarze wykonywanym pierwotnie przez Glenna Hughesa. Była to znakomita okazja do klaskania w dłonie, wspólnego śpiewu na dziesiątki gardeł i zabawy przy podszytych funkiem rytmach, do której włoski muzyk porwał rozochoconą publiczność. Pod koniec koncertu Alessandro wsparł także brzmieniowo “Black Night”, zajmując jakże bliskie mu przecież miejsce za Hammondem.
W nieco inną podróż zabrała widzów Ania Rusowicz. Ona i jej zespół (Hubert Gasiul na bębnach, Michał Burzymowski na basie i znakomity Ritchie Palczewski na gitarze) uchylili drzwi do świata barwnej psychodelii końca lat ’60 zarówno poprzez sceniczną prezencję, jak i repertuar. Zabrzmiały wczesnopurpurowe “Hush” i “Hallelujah” a, nieco później, brawurowo wykonane zwłaszcza pod względem wokalnym “Child In Time”. I jeśli krzyk Gillana w finale oryginału miał wyrazić bunt wobec okrucieństw świata, Ania wypadła w tej roli równie przekonująco. Maciej Lipina, na co dzień głos rockowego, bardzo różnorodnego brzmieniowo zespołu Ścigani, użyczył wokalnego talentu w klasykach – “Strange Kind Of Woman”, monumentalnym “Perfect Strangers” czy bluesowym “When A Blind Man Cries”. Lekko bluesujących wykonań można było spodziewać się również po secie Sikora Proniuk Duo (złożonym z laureatki II edycji The Voice Of Poland Natalii Sikory i pianisty Piotra Proniuka). Niestety, artystka ze względów zdrowotnych nie dotarła na miejsce koncertu i przynależną jej część purplowskiego repertuaru ostatecznie przejął Alessandro Del Vecchio. Włoski muzyk błyszczał w spontanicznych, nieprzećwiczonych z racji nagłości i dynamiki wydarzeń wersjach “This Time Around/Owed to G” i “You Keep On Moving”. W tych utworach gościnnie na Hammondzie zagrała także połowa uszczuplonego duetu w postaci Piotra Proniuka.
Nazwisko Grzegorza Kupczyka na plakatach i w licznych zapowiedziach koncertu z pewnością elektryzowało wszystkich, którzy tamtego październikowego dnia ruszali do Proximy, by wspólnie uczcić pamięć Jona Lorda. Wszakże wśród występujących w tegorocznej odsłonie przedsięwzięcia wokalistów to właśnie lider CETi, a zarazem były wokalista Turbo i Non Iron, jest to twarz (i głos) najbardziej rozpoznawalna. Czy estyma, na jaką zasłużyła sobie rodzima żyjąca legenda heavy metalu, przełożyła się zatem na aktualną formę koncertową i wykonawstwo…? Sądząc po oklaskach, jakie wstrząsnęły Proximą, gdy odziany w czarną skórę Grzegorz wszedł na scenę – oczekiwania były duże. Wystarczyło jednak kilka linijek naładowanego emocjami, niezwykle ekspresywnego “Mistreated”, by nie było wątpliwości, że w repertuarze oryginalnie wykonywanym przez Coverdale’a Kupczyk zachwyca nie mniej, aniżeli w swoim własnym. Nie zapominajmy zresztą, że zawsze wypadał w nim nader przekonująco – w końcu nie bez powodu Bruce Dickinson stwierdził podobno, że z takim wokalem Grzegorz powinien śpiewać w Deep Purple… Innymi dowodami na potwierdzenie tego faktu są purpurowe covery na nagranej z Krukiem płycie Memories (2006) czy też krążące jeszcze tu i ówdzie, wydane w ramach projektu Ballady rockowe po polsku rodzime wersje utworów takich jak “Is This Love” Whitesnake czy… “Soldier Of Fortune” Deep Purple. A skoro właśnie o rzewnej balladzie z albumu Stormbringer mowa – gdy umilkły ostatnie dźwięki “Mistreated”, na scenie pojawiły się dwa krzesełka barowe nawiązujące do konwencji unplugged, a gitarzysta Ritchie Palczewski sięgnął po akustyczny instrument. Po pierwszym refrenie purpurowego “Żołnierza Fortuny”, jednej z najbardziej chyba oczekiwanych pozycji w secie, publiczność nie kryła chwilowej konsternacji – oto zamiast linijek Many times I’ve been a traveller/I looked for something new… rozbrzmiał tekst bynajmniej nieoryginalny – polski!… I szkoda tylko, że nie wszyscy widzowie znali słowa utworu “Całe życie to czekanie”, czyli polskojęzycznej wersji “Soldier Of Fortune”. Ta ujrzała światło dzienne właśnie na wspomnianych Balladach… – a pod względem wykonawczym zestawienie oryginału z coverem w jednym wypadło wręcz wybornie. Nic jednak nie przebiło “Burn”, gdzie partie wokalne Coverdale’a ponownie objął Kupczyk, a Hughesa – dysponujący podobnymi warunkami głosowymi, co rzeczony, Alessandro Del Vecchio. Zestawienie dwóch znakomitych głosów w tym jakże ekwilibrystycznym wokalnie numerze dało efekty wręcz piorunujące, stąd też nie waham się nazwać “Burn” punktem kulminacyjnym koncertu równolegle z finałem. Ten zaś, rzecz jasna, miał miejsce w postaci klasycznego purpurowego numeru “Smoke On The Water”, wykonanego razem przez wszystkich biorących udział w Memoriale muzyków. Najsłynniejszy chyba riff w historii rocka i jeden z najsłynniejszych evergreenów gatunku nigdy nie brzmiał równie potężnie, co na deskach stołecznej Proximy.
We wspomnianym “Burn” nie mniej znaczącą rolę od dwóch pojedynkujących się na głosy wokalistów odegrał Piotr Brzychcy, na co dzień gitarzysta formacji Kruk, który akompaniował śpiewającym w tym kawałku (i kilku innych, m.in. “Strange Kind Of Woman” czy okraszonym soczystą instrumentalną improwizacją “Child In Time”). I – sądząc z formy, w jakiej zaprezentował się na Memoriale jeden z największych fanów Deep Purple w naszym kraju – żart Alessandro Del Vecchio, jakoby posiadał on dziewięć palców u każdej ręki, nie jest specjalnie daleki od prawdy… Nie mniej wymagające od klasycznych partii Blackmore’a były perkusyjne triki Iana Paice’a, które opanowali zasiadający za zestawem bębnów Sebastian Wojciechowski (Volver) na zmianę z Pawłem Markiewiczem (z zespołu Eweliny Flinty). Najjaśniejszą gwiazdą III Memoriału Jona Lorda pozostają jednak ludzie, którzy wprawili purpurową machinę w ruch dwa lata temu i ci, dzięki którym w tym roku nie zwolniła ona ani na chwilę – Made In Warsaw, czyli Łukasz Jakubowicz, Robert Kazanowski, Adam Panasiuk i Błażej Grygiel. Żywiołowy wokalista z pewnością zapadł w pamięć wielu spośród tych, którzy mieli okazję zobaczyć tegoroczną odsłonę Memoriału. Adam zachwycał głosem i charyzmą, znakomicie odnajdując się tak w repertuarze Deep Purple (“Highway Star”, “Black Night”) jak i będącego w secie niespodzianką Whitesnake (“Here I Go Again”, “Fool For Your Lovin” ). Dzielnie dotrzymywali mu kroku szalony basista Błażej Grygiel i znakomity gitarzysta, siła napędowa Night Mistress – Robert Kazanowski. Ilustrowali oni swoimi instrumentalnymi popisami znakomitą większość repertuaru tak u boku Adama, jak i występujących gościnnie wokalistów. O ile jednak tę trójkę było widać na scenie najlepiej, tak bezpiecznie odcięty od świata za swoim zestawem Hammondów, skupiony na grze Łukasz Jakubowicz nieodmiennie nasuwał swoją osobą skojarzenia z tym, którego pamięci poświęcony był wieczór – Jonem Lordem. Czy uczeń przerósł mistrza…? Na pewno jest dorównał mu talentem i muzyczną pasją. I to chyba, oprócz spotkania ze wspaniałymi brzmieniami i znakomitościami rodzimej (i zagranicznej) sceny, było w uczestnictwie w III Memoriale Jona Lorda najważniejsze. A mianowicie – uświadomienie sobie, że mimo odejścia legendarnego artysty pozostała nam, słuchaczom, jego ogromna spuścizna i podążający jego śladem nie mniej utalentowani odeń muzycy. Ci zaś 16 października w warszawskiej Proximie dali występ, z którego sam Lord byłby dumny.
Setlista:
1. You Really Got Me Now
2. I Get What I Want
3. Fool For Your Lovin’
4. Fireball
5. Bloodsucker
6. When A Blind Man Cries
7. Strange Kind Of Woman
8. Lady Double Dealer
9. Getting Tighter
10. Pictures Of Home
11. The Battle Rages On
12. Stormbringer
13. Lazy
14. Here I Go Again
15. Mandrake Root
16. Hush
17. Halleluyah
18. Mistreated
19. Soldier Of Fortune
20. You Keep On Moving
21. This Time Around/Owed To A G
22. Sometimes
23. Burn
24. Child In Time
25. Perfect Strangers
26. Highway Star
27. Black Night
28. Smoke On The Water